sobota, 8 sierpnia 2015

"Wakacyjne przygody pałacowej gromady" czyli morze miniaturek literackich - Część I

Zapraszam do czytania, odezwę się na dole~
Enjoy!
(kolejne miniatury będę odcinać w taki sposób ~*~ )

Byłam totalnie wymęczona, wiecie to jeden z tych wieczorów podczas których te cholerne papiery na na moim biurku za nic nie chcą przyjąć do wiadomości, że mają się zdezintegrować i dać mi w końcu święty spokój. Leżą tylko i mierzą mnie wzrokiem – jakbym nie wiedziała, że muszę się przez nie dzisiaj przedrzeć.
Pobieżnie przeczytałam trzymany w dłoni dokument, poprawiłam w nim kilka błędów i odrzuciłam go na stos jemu podobnych na podłodze – potem je pozbieram, teraz nie mam na to ani siły ani ochoty. Kątem oka spojrzałam w stronę stojącego niedaleko zamkniętego czarnego laptopa fosforyzującego na fioletowo zegarka, dochodziła 23, a ja wciąż mam tego całego tałatajstwa dość spory stos... a jutro muszę wcześnie wstać, westchnęłam ciężko i sięgnęłam po kolejną kartkę zapełnioną drobnym drukiem. Tyle dobrze, że już za kilkanaście godzin będę miała prawo mieć to wszystko w nosie. Uśmiechnęłam się złowieszczo do siebie i mimochodem zmięłam dokument trzymany w dłoni. Oczywiście chwilę później musiałam wymruczeć kilka pomocniczych słów, żeby to naprawić, ale uśmiech pozostał mi na utach na następne kilka minut.
Długo czasu nie minęło, a przedarłam się przez jedną z teczek, jednak niekompetencja z którą zostały przygotowane dokumenty wewnątrz niej wywołała u mnie przypływ frustracji przez co myślałam, że wybuchnę, albo chociaż zacznie mi dymić z uszu. W konsekwencji jednak jedynie westchnęłam z rezygnacją i odchyliłam się do tyłu w swoim czarnym, skórzanym fotelu, w którym to pracuję od niedawna w moim gabinecie. Przymknęłam na chwilę swe dwukolorowe oczy, policzyłam uspokajająco do dziesięciu i pomasowałam delikatnie skronie... nie pomogło.
Zmierzyłam poirytowanym wzrokiem biały sufit, nawet on wydawał mi się w tym momencie wkurzający i to bynajmniej nie mniej niż czekające na mnie dokumenty.
Dlaczego zawsze ja? – warknęłam pod nosem i poderwałam się gwałtownie do pozycji stojącej by bez większego zastanowienia wyjść z gabinetu, oczywiście przy akompaniamencie głośnego trzasku hebanowych drzwi, stukotu obcasów o drewnianą posadzkę i cichych przekleństw z pod nosa.
Po niecałej minucie byłam już w kuchni, muszę sobie zrobić herbaty, bo serio wybuchnę... wzięłam uspokajający wdech i nie zwracając większej uwagi na szykującego jakieś jedzenie Cienia, zabrałam się do robienia herbaty.
Szaro włosy zna mnie na tyle dobrze i ma na tyle taktu, że nawet się nie odezwał, tylko przełknął ślinę i czym prędzej wrócił do swojego wcześniejszego zajęcia. Nic dziwnego, jak na dłoni widać w jakim jestem nastroju, a Cień miał wystarczająco dużo doświadczenia ze wściekłą mną, że wolał się nie narażać. Nie zabawiłam w kuchni zbyt długo – po pięciu minutach siedziałam z powrotem w gabinecie sącząc gorącą jaśminową herbatę i przeglądając kolejne papierzyska.

***

Kiedy tylko dwukolorowa opuściła kuchnię, Cień wypuścił z ulgą oddech, którego nawet nie zauważył, że wstrzymywał. Dziewczyna potrafiła być przerażająca i on był jedną z osób, które wiedziały o tym najlepiej, bo widziały jej gniew – tudzież odczuły go na własnej skórze. Szaro włosy należał jedynie do tej pierwszej grupy i dziękował za to co dnia.
Teraz jednak był w stanie zrozumieć co powodowało u Autorki takie głębokie poirytowanie i frustrację – dziewczyna nienawidzi papierkowej roboty, mimo iż wie, że nie wykręci się od wykonania jej. Tyle dobrze, że jutro zaczynają się w końcu umówione w tajemnicy wakacje i oboje będą mogli w końcu odpocząć.
Młodzieniec uśmiechnął się zadziornie i przegarnął dłonią swoją nieokiełznaną czuprynę, odbiją sobie za tą całoroczną pracę – szczególnie, że mieli zamiar po prostu prysnąć. Srebrnooki zaśmiał się cicho i z uśmiechem błąkającym się na jego wąskich ustach wrócił do mieszania szykowanej przez niego sałatki z pomidorów, fety oraz czarnych i zielonych oliwek.
Oj, będzie się działo.


~*~

Wschód słońca nad Krainą-Nie-Tutaj jest jedną z rzeczy, które trzeba w życiu zobaczyć – często zamiast zwyczajowo barwić chmury na różowo, czerwono i pomarańczowo, słońce lubi płatać mieszkańcom figle i uzupełnia tą paletę barw o lazurowy, szmaragdowy i szafirowy. Tak też i działo się dzisiaj, a zbiegło się to z pobudką pewnej dwukolorowej dziewczyny i jej asystenta, którzy mimo położenia się o późnej godzinie wstali równo z tym niezwykłym wschodem słońca.

O 4:21, bo dokładnie o tej godzinie pierwsze promienie słońca zawitały do obu sypialni, zarówno dziewczyna i młodzieniec zerwali się z łóżek bez dłuższego zastanawiania się i ruszyli biegiem do swoich łazienek – tylko po to by po 15 minutach wyjść z nich w pełnym rynsztunku.

***

Po wyjściu z łazienki podskoczyłam do swojej garderoby, żeby sprawdzić czy na pewno o niczym nie zapomniałam, no i żeby się uczesać, no bo z takimi rozczochranymi włosami nie pójdę nigdzie, nie ma głupich. Zasunęłam za sobą drzwi po czym wysunęłam spod jednej z szafek dość spory turystyczny plecak i zlustrowałam go na wylot wzrokiem.
Chyba spakowałam wszystko... – zamyśliłam się na głos i zaczęłam wyliczać na palcach – kilkanaście kompletów czystych ubrań, kilka par butów – w tym glany, graty do mycia, trzy ręczniki, dwa koce, śpiwór, zestaw surwiwalowy... tak raczej mam wszystko co miałam zabrać. Resztę ma Cień... – otrząsnęłam się szybko z zamyślenia i przywoławszy swoją szczotkę do włosów stanęłam przed lustrem wbudowanym w ścianę.
Zmierzyłam wzrokiem swój strój i uśmiechnęłam się lekko do siebie. Byłam ubrana w wygodne spodnie na trzy/czwarte z ciemnego dżinsu, czarną koszulkę z drobnymi szarymi nadrukami i biało-czarną kraciastą koszulę na krótki rękawek ze srebrnymi zdobieniami przy końcach rękawów i kołnierzyku. Na szyi miałam zawiązaną blado zieloną chustkę z pod której wystawał wisiorek ze srebrnym krukiem, na nogach zaś szare adidasy ze sznurówkami w tym samym kolorze co chustka.
Uśmiechnęłam się do swojego odbicia i zaatakowałam swoje dwukolorowe włosy szczotką, rozczesywanie chwilę potrwało – nawet nie zauważyłam kiedy tak urosły, sięgały już niemal do mojej talii – ale w końcu je ujarzmiłam i zaplotłam w luźnego warkocza zostawiając sobie przysłaniającą czoło grzywkę. Zabrałam jeszcze sygnet ze szkatułki, ale wyjątkowo nie założyłam go na palec tylko wsunęłam do kieszeni spodni. Kilkanaście sekund później miałam swój turystyczny plecak na ramieniu i kierowałam się w stronę otwartego na oścież wyjścia na taras gdzie tak jak się tego spodziewałam stał szaro włosy opierając się nonszalancko o barierkę z rozbrajającym uśmiechem na ustach i podobnym plecakiem leżącym u jego stóp.
Odwzajemniłam uśmiech i gdy podeszłam bliżej wymieniliśmy radosne spojrzenia i przybiliśmy piątkę.
Wszystko gotowe – oznajmił młodzieniec i wyciągnął rękę po mój bagaż, który bez wahania mu podałam.
Nie było problemów? – zapytałam mierząc go wzrokiem z góry na dół... Prezentował się świetnie, jak zawsze, miał na sobie czarne bojówki z masą kieszeni oraz skórzanym paskiem z klamrą w kształcie srebrnego kruka, szarą koszulkę z czarnymi nadrukami, a na to narzuconą blado zieloną kamizelkę z czarnymi elementami. Na nogach zaś adidasy, identyczne jak moje tyle, że czarne. Całego wakacyjnego wizerunku dopełniały jeszcze czarne okulary przeciwsłoneczne wsunięte w jego szare włosy.
Ani jednego – odparł luźno i przeciągnął się lekko.
To świetnie, masz tą karteczkę i sygnet? – zapytałam rozglądając się po swojej sypialni i używając kilku prostych słów do zaścielenia idealnie łóżka. Odpowiedziała mi cisza i po chwili grzebania po kieszeniach w mojej dłoni wylądowały wyżej wymienione przedmioty.
Napisałam szybko czarną wstążkę i nawlekłam na nią oba sygnety, po czym podeszłam do zaścielonego łóżka i położyłam na nim zapisaną eleganckim charakterem pisma karteczkę, a tuż obok wspomniane sygnety. Rzuciłam jeszcze ostatnie spojrzenie na pokój po czym z szerokim uśmiechem pobiegłam z powrotem do Cienia, który w jednej dłoni trzymał oba plecaki, a w drugiej moje okulary, które wcześniej zmodyfikowałam, żeby się samoistnie na słońcu przyciemniały. Nasunęłam je sobie na nos podobnie jak szaro włosy zrobił ze swoimi i zamknęliśmy drzwi na taras od zewnątrz. Wzięłam od mojego asystenta plecaki i zmniejszyłam je, po czym schowałam do kieszeni, w tym czasie Cień wyjął z jednej ze swoich kieszeni dość długą stalową linkę z hakiem dzięki któremu mógł zaczepić ją o balustradę, była ona wystarczająco długa, żeby sięgać do samej ziemi.
Zaśmiałam się lekko na ten widok i sprawdziłam czy linka dobrze trzyma, pytając szarowłosego przy okazji „po co się w to bawić skoro możemy po prostu zeskoczyć”, ten odparł na to, że musimy zostawić jakiś ślad ze swojej ucieczki. Wywróciłam na to oczami, ale się zgodziłam i zapytałam czy możemy już iść.
Oczywiście, moja droga – wyszczerzył się i wyciągnął w moją stronę dłoń, którą chwyciłam bez wahania. Cień przyciągnął mnie do siebie tak, żeby złapać mnie w talii i sekundę później oboje zjeżdżaliśmy w dół, by gdy tylko nasze stopy dotknęły gruntu zacząć się śmiać i czym prędzej pobiec w stronę ogrodowych murów, który przesadziliśmy bez większego problemu tylko po to by śmiejąc się i gadając pójść w stronę granic Krainy-Nie-Tutaj, w kolorowym pobłysku jej niezwykłego wschodu słońca.

I tak oto Autorka i Cień prysnęli z pałacu, po wcześniejszym zablokowaniu napływu korespondencji oraz dokumentów, a także porzuceniu swych sygnetów z wiadomością: „Kiedyś wrócimy~”


~*~

W końcu zaczęły się wakacje, nic tylko się z tego cieszyć... mogę nie wstawać nawet do południa, a przez resztę dnia mogę bezczelnie leniuchować...
Westchnęłam rozmarzona i przekręciłam się na brzuch w taki sposób, że miałam twarz wtuloną w poduszkę. Przesunęłam dłonią po miękkim materiale czarnej poszewki i uchyliłam delikatnie oczy by zlustrować stojący na szafce nocnej fosforyzujący zegarek.
– 10:31... – mruknęłam pod nosem i przeciągnęłam się lekko na łóżku w taki sposób, żeby nie zrzucić z siebie kołdry – a ja nie muszę wstawać – dodałam po chwili rozmarzona i przytuliłam do siebie poduszkę.
Prawie zasnęłam z powrotem, gdy usłyszałam ciche pukanie do drzwi, wywróciłam oczami i po szybkim przekręceniu się na plecy podniosłam się do pozycji siedzącej.
– Wejść – zawołałam szukając przy okazji w szufladzie w szafce nocnej czegoś do zapięcia włosów, może i są ładne i długie, ale włażą dosłownie wszędzie jak nie są w jakiś sposób upięte.
– Jak tam noc? – usłyszałam głos Sebastiana i poczułam zapach herbaty.
Podniosłam na niego wzrok i uśmiechnęłam się lekko, poklepałam kołdrę obok siebie z niemą prośbą, żeby sobie usiadł, co ten chwilę później zrobił, a ja spróbowałam zacząć robić sobie luźnego warkocza, co dość kiepsko mi szło, delikatnie mówiąc.
– Całkiem, całkiem... dawno nie miałam okazji spać tak długo – odparłam na wcześniejsze pytanie siłując się jednocześnie z włosami.
Usłyszałam ciche westchnięcie i niemal poczułam, że czarnowłosy przewraca oczami. Spojrzałam w jego stronę z naburmuszoną miną.
– Co tak na mnie oczami wywracasz? – mruknęłam rumieniąc się lekko. Sebastian tylko uśmiechnął się i wyciągnął rękę po gumkę do włosów, którą bez większego zawahania mu podałam,
– Ja to zrobię, usiądź tyłem i siedź spokojnie – wygrzebałam się spod kołdry, by chwilę później usiąść po turecku tak jak mnie poprosił.
– Masz rozczochrane włosy... masz tu gdzieś szczotkę? – uśmiechnęłam się pod nosem i odparłam, że w łazience.
Czarnowłosy dźwignął się z łóżka i po niecałej minucie był z powrotem, by w końcu zabrać się do roboty. Kiedy poczułam jego chłodne dłonie przeczesujące lekko moje czarne włosy westchnęłam cichutko i wychyliłam się w stronę dotyku, równie szybko się opanowałam i usiadłam sztywniej na kołdrze z wypiekami na twarzy. Po prostu wiedziałam, że ten demon się teraz uśmiecha i patrzy się w ten swój sposób spod przymkniętych oczu. Pokręciłam głową, żeby się uspokoić, ale Sebastian mruknął, żebym się nie wierciła i położył mi rękę na ramieniu. Zamarłam, ale uśmiechnęłam się lekko.

Po kilku minutach byłam uczesana i czarnowłosy zabrał się za zaplatanie warkocza, przy okazji zaczęliśmy gadać i gdy w końcu moje włosy były gotowe po prostu zaczęliśmy się przekomarzać.
A to mogło się skończyć tylko w jeden sposób...

– Wygrałem. Przyznasz to w końcu? – wymruczał mi do ucha Sebastian siedząc mi na nogach w taki sposób bym nie mogła wstać i trzymając mi ręce bym nie mogła się wymsknąć i odwrócić sytuacji na swoją korzyść.
– Tylko dlatego, że oszukiwałeś... – odburknęłam zarumieniona po uszy i spróbowałam się uwolnić.
– I kto to mówi? – wyszczerzył się czarnowłosy i zsunął się w taki sposób by położyć się koło mnie. Cała kołdra niemal leżała na podłodze, a poduszki leżały gdzie popadnie. Kiedy zaczynamy się turlać i wygłupiać to niemal zawsze pokój tak wygląda.
Uśmiechnęłam się pod nosem i przeturlałam się bliżej Sebastiana, który spojrzał na mnie podejrzliwie jakby zastanawiał się co znowu wykombinowałam. Mój uśmiech poszerzył się nieznacznie i przywarłam do jego boku wtulając nos w jego marynarkę. Chwilę później poczułam że obejmuje mnie w pasie i po sekundzie leżałam pod nim.
Jego włosy załaskotały mnie po policzku i zanim zdążyłam skomentować tą sytuację zostałam lekko pocałowana w usta. Westchnęłam w pocałunek i przesunęłam dłonie wyżej żeby móc zapleść je w czarne włosy, krwistooki zresztą nie pozostał mi dłużny.
Kiedy w końcu się od siebie oderwaliśmy oboje lekko dyszeliśmy.

– Wiesz, że Chase będzie chciał zaszlachtować cię wzrokiem? – zapytałam kilkanaście minut później gdy byłam już ubrana i dreptaliśmy w stronę sali tronowej.
– Dopóki tylko wzrokiem to jakoś to przeżyję – odparł krwistooki spokojnie i zerknął w moją stronę – poza tym sam mnie poprosił, żebym cię obudził – dodał po chwili z lekkim uśmiechem.
– No właśnie, nie powiesz mi co wy tam wykombinowaliście, prawda? – spytałam przyglądając się czarnowłosemu uważnie spod przymrużonych powiek.
– Prawda – przyznał Sebastian z tym swoim uśmiechem na twarzy.

Nie wiem jak wy, ale ja zaczynam się bać ich pomysłów. Jak nic będą chcieli mnie gdzieś wywieźć... ale cholera z tym, mam wakacje~


~*~

– Wiedziałam, że tak będzie... – mruknęłam do siebie przeciągając się na tylnym siedzeniu mojego i Chase'a samochodu. Zerknęłam w stronę chłopaków i prawie parsknęłam śmiechem. To napięcie jest tak gęste i tak wyczuwalne w powietrzu, że można by je nożem kroić.
Pokręciłam głową gdy zauważyłam jak Chase co chwilę rzuca gniewnie wzrok w stronę Sebastiana... i my tak mamy jechać przez kilkanaście godzin?
Szkoda gadać...

Cheysy miała święta rację, posadzenie tej dwójki z przodu bynajmniej nie było dobrym pomysłem, ale Chase i Sebastian się uparli to teraz muszą się nawzajem znosić. Bowiem nasza trójka, po odkryciu, że Raven gdzieś się urwała i że Autorka z Cieniem gdzieś nawiali, stwierdziła, że oni też się wybiorą w teren na wakacje. No i pojechali, Chase zajął się prowadzeniem, Sebastian nawigowaniem, a Cheysy siadła z tyłu i starała się ogarniać sytuację, próbując jednocześnie nie śmiać się do rozpuku z zdawkowej wymiany zdań z przodu. Podenerwowany Chase i rozbawiony Sebastian to bynajmniej nie najlepsze połączenie. Jeśli dojadą nad to morze w jednym kawałku to będzie dobrze.

Godziny mijały dość spokojnie, czarnowłosa zasnęła w pewnym momencie , każdy by się zmęczył trzymając chłopaków w ryzach. Teraz jednak bez niej jako mediatorki, drażnienie się nawzajem jedynie się nasiliło.

***

Przymrużyłem swoje złote oczy i zerknąłem na bok, Sebastian studiował uważnie mapę nie zwracając na mnie większej uwagi. Wywróciłem oczami i skupiłem się na drodze... niedaleko miało być skrzyżowanie...
– Na następnym skrzyżowaniu w którą stronę? – mruknąłem wrzucając bieg i podając delikatnie gazu.
– W prawo, a potem przez kilkanaście kilometrów prosto – usłyszałem po krótkiej chwili – a jeśli choć trochę przydusisz gaz to może za godzinę będziemy na autostradzie – dodał niecałą minutę później. Odwarknąłem, że wiem i policzyłem w myślach do dziesięciu. Nie mam zielonego pojęcia dlaczego Sebastian od jakiegoś czasu mnie irytuje... chociaż nie, jednak wiem... pewnie gdyby Cheysy nie zaczęła się z nim spotykać to wszystko byłoby w porządku.
„Musze ogarnąć tą braterską zazdrość, przynajmniej w te wakacje... mamy wypocząć, a nie non-stop się drażnić nawzajem”.
– Seba, powiedz mi jedno... – mruknąłem cicho nie odwracając wzroku od jezdni, ale kątem oka ujrzałem, że odwrócił się zaciekawiony w moją stronę – ty wiesz, że jeśli ją skrzywdzisz to dołączysz do moich kocich wojowników w najlepszym wypadku, a w najgorszym po drugiej stronie? – zapytałem niemal retorycznie i usłyszałem, że demon przełknął ślinę.
– Wiem, dałeś mi o tym do zrozumienia wystarczająco dużo razy – odparł po chwili namysłu, uśmiechnąłem się na to kącikiem ust.
– Postaram się na tym wyjeździe dać wam trochę swobody... nie chcę, żeby Cheysy marudziła, że co chwilę się kłócimy, więc proponuję zawieszenie broni. Co ty na to? – zapytałem z kamienną miną i spojrzałem kątem oka w jego stronę.
Czarnowłosy jednak nie odpowiedział tylko wyciągnął rękę przed siebie w geście pojednania, wywróciłem oczami, ale uścisnąłem ją.

Oj Cheysy się zdziwi gdy się obudzi... no cóż nawet ja mogę chcieć mieć spokojne wakacje~

piątek, 7 sierpnia 2015

Rozdział 9 - Kilka nieprzewidzianych wydarzeń

Cóż mogę rzec... mam nadzieję, że Wam się spodoba~
Enjoy!

Mój 'spacer' nie trwał jakoś specjalnie długo, za to był dość opłacalny. Raz – okazało się, że całkiem niedaleko las gwałtownie przechodzi w coś pomiędzy sawanną, a pustynią. Rosła tam praktycznie sama wysoka trawa, ale nie zielona i soczysta jak na łąkach i w lesie, a taka jakby... przysuszona – to dość dziwne, nie powiem. Dwa – wróciłam z ogromną ilością suchych patyków i wspomnianej trawy, wszystko to znalazło miejsce w „składziku”.
Oczywiście uwzględniłam ten nowy 'biom', że tak powiem, na przygotowywanej przeze mnie mapce.
Gdy w końcu skończyłam szkicowanie, zaburczało mi w brzuchu i postanowiłam coś zakąsić. Wczoraj zebrałam trochę świeżych jagód, więc będą w sam raz. Dźwignęłam się na nogi i schowawszy mapkę do kieszeni, podreptałam powoli do mojej torby, która opierała się o kilka kawałków drewna ze składu. Wyjęłam z niej zawinięte w przepraną ostatnio chustkę jedzonko i usiadłam niedaleko wygaszonego ogniska, żeby spokojnie zjeść.
Skubiąc słodkie jagody rozmyślałam sobie o różnych sprawach... planowałam rozbudowę obozu, ale nie wiedziałam jak zbudować niektóre przydatne sprzęty i udogodnienia – między innymi myślałam o garnku do gotowania, czymś w stylu śpiwora, jakiejś mini farmy i może dwóch, czy trzech skrzynek... No cóż, będę musiała coś wykombinować.
Jest też sprawa Wilsona. To akurat kompletnie nie daje mi spokoju, jeszcze na niego nie wpadłam, ale nie wykluczone jest też to, że może już nie żyć...
Nie, nie, nie. Nie mogę być taką pesymistką. Na pewno gdzieś jest... ale jak ja mu mogę pomóc w takim stanie? Przeklęty M.... Westchnęłam i stwierdziłam, że nie mam już ochoty na jedzenie. Przez samo wspomnienie o tym gościu zaczął mnie żołądek boleć. Zwinęłam jagody i schowałam z powrotem do plecaka. Gdy z powrotem usiadłam na swoim miejscu lekko zakręciło mi się w głowie i chwilę dochodziłam do siebie. Wszystko przez tą bezsenność... ziewnęłam lekko i przetarłam piekące ślepia. Od dobrych kilku dni robię wszystko, żeby tylko nie spać i idzie mi z tym coraz gorzej, ciekawe jak długo jeszcze tak wytrzymam...
Ziewnęłam ponownie i położyłam się na plecach, niebo nade mną było całe szare... od rana nic się nie zmieniło – oprócz temperatury... było wyraźnie cieplej.
Ślepia pomału mi się przymykały, ale starałam się odpychać senność na bok.
– Żadnego spania – mruknęłam pod nosem i zerwałam się na równe nogi. Zrobiłam sobie dla pobudki kilka kółek dookoła obozowej polanki – No. Od razu lepiej – dodałam po skończeniu przeciągając się z przyśpieszonym oddechem i lekkim uśmiechem na ustach.
Wzięłam w łapki plecak i zarzuciwszy go na ramię skierowałam swe kroki w przeciwnym kierunku niż ostatnio, jakoś nie miałam ochoty na spędzenie reszty dnia wylegując się w obozowisku... jeszcze bym przypadkiem zasnęła... ziewnęłam potężnie i potarłam się po nosie.
Dobra, nie myślimy o spaniu.
Wędrowałam w jednym kierunku przez dłuższy czas, nie zbierałam po drodze za dużo i tak mam już spory zapas drewna i innych gratów... Znalazłam kilka krzaków z jagodami i króliczych norek.
Brązowe, puchate słodziaki... miałam w torbie kilka marchewek, więc zostawiłam jedną z nich niedaleko króliczych 'mieszkanek' i poszłam dalej.

Po jakimś czasie zrobiłam sobie postój na małej polance, było to bardzo ładne miejsce... z każdej strony była otoczona drzewami, a wśród zielonej trawy rosły kolorowe kwiaty. Zjadłam tam trochę jagód i położyłam się na chwilę w zieleni, aby poprzyglądać się niebu...
Patrzyłam na szare chmury i uśmiechałam się delikatnie na każdy choćby tyci przebłysk błękitu... wszędzie unosił się ciepły zapach lata, przesycony wonią kwiatów, traw i drzew... słyszałam lekki szum wiatru tańczącego wśród sosen, jego ciche nucenie... Przymknęłam w pewnym momencie oczy... mówiłam sobie, że to tylko na chwilę, by wsłuchać się w oddech lasu, by na chwilę zapomnieć o wszystkim... nawet nie spostrzegłam zastawionych na mnie sideł Morfeusza... zasnęłam...

***

Obudził mnie chłód i nieokreślone burcząco-warczące odgłosy – czułam się lekko zdezorientowana, nie do końca pamiętałam gdzie dokładnie jestem... Rozglądałam się przez chwilę po okolicy próbując zebrać myśli, w czym te irytujące, co rusz narastające, dźwięki mi bynajmniej nie pomagały... niebo wciąż było szare, ale jak na moje oko jest bliżej do wczesnego poranka niż do wieczora, szczególnie, że wszystko, włącznie ze mną, jest pokryte warstwą rosy. Ziewnęłam potężnie i spróbowałam wstać z ziemi, lekko się zatoczyłam, ale po chwilce wszystko wróciło do normy.

Otrzepałam się z drobinek ziemi i źdźbeł trawy, wyjęłam także zaplątanego w moje włosy przyschniętego kwiatka, uśmiechnęłam się lekko do siebie obracając go w palcach, w końcu wsadziłam go do kieszonki kamizelki i przeciągnąwszy się z grubsza, zgarnęłam torbę i posiłkując się mapą podreptałam z powrotem w stronę obozu. Te dziwne odgłosy towarzyszyły mi przez cały czas, ale jakoś przestałam zwracać na to uwagę zagłębiając się we własnych myślach.
Tak bardzo bałam się spać... nie chciałam przeżywać co noc kolejnych koszmarów... teraz niby nie przyśniło mi się nic strasznego, a przynajmniej nic takiego sobie nie przypominam... to dość dziwne. Może nie miałam koszmarów dlatego, że usnęłam w dzień? Mogłabym to wykorzystać...
Z zamyślenia wyrwały mnie kilkukrotnie spotęgowane wcześniejsze odgłosy, przysłuchawszy się uważniej wyodrębniłam kilka szczeknięć i rytmiczne, jakby miękkie, uderzenia o leśne podłoże... zaś gdy usłyszałam wycie – jasnym się stało co się zbliża...

– Wilki... – szepnęłam wystraszona i gdy tylko sięgnęłam drżącą ręką do plecaka, aby wydobyć z niego siekierę, jeden spory, bo sięgających mi prawie do pasa wilk o czarnej skłębionej sierści, połyskujących brązowo-czerwonych ślepiach, a także szeregu ostrych jak brzytwy zębów
i długich pazurów, wyskoczył na polanę. Najszybciej jak potrafiłam wyszarpałam z torby moją jedyną linię obrony i spróbowałam ochronić się przed natarciem zwierzęcia, nie specjalnie mi się to udało, po chwili leżałam na ziemi siłując się z nim, co rusz uciekając od paszczy chcącej rozszarpać mi gardło. Po kilku minutach szarpania się udało mi się uwolnić dzięki porządnemu kopnięciu z obu nóg w jego klatkę piersiową, zwierz uderzył o jedno z drzew i zaskamlał cicho, skorzystałam z okazji i z całej siły zdzieliłam wilka siekierą w kark. „Przestał się poruszać, chyba stracił przytomność... ale lepiej nie ryzykować...” – pomyślałam i bez wahania poderżnęłam mu gardziel.

Ciemno czerwona posoka splamiła trawę i moje dłonie... nie przepadam za takimi rozwiązaniami, ale albo ja... albo on, a tak się składa, że chcę jeszcze trochę pożyć. Odsunęłam się kawałek i po wytarciu siekiery o trawę, schowałam ją z powrotem do torby. Uspokoiłam się w końcu i spróbowałam kontynuować wędrówkę do obozu, weszłam między drzewa i klucząc między nimi sprawdziłam na mapce czy idę w dobrym kierunku. Nagle usłyszałam trzask gałęzi gdzieś za mną, nie zwróciłam na to większej uwagi-to pewnie jakaś wiewiórka czy coś w tym stylu... Chciałam z powrotem zanurzyć się w rozmyślaniach, gdy niespodziewanie wyskoczyła na mnie kolejna krwiożercza bestia, jestem taka głupia, przecież żaden wilk nie przemieszcza się samotnie! Zanim zdążyłam nawet pomyśleć o wyciągnięciu mojej broni powalił mnie na ziemię, a gdy próbowałam go odepchnąć, wbił mi pazury w ramiona przygważdżając do podłoża. Owładnął mną tępy ból, ale nie miałam zamiaru się poddawać... zacisnęłam zęby i chciałam pozbyć się go tak samo jak poprzedniego, jednak miałam za mało siły... jedynie uwolniłam przedziurawione niemal na wylot ramiona.
Mimo bólu przeszywającego mnie za każdym razem gdy lekko podnosiłam ręce, udało mi się wydostać moją siekierę i zamachnąć się na kudłatego stwora, ten jednak uchylił się od ciosu i zaatakował ponownie, ledwo uniknęłam kolejnej dawki bólu. Wilk warczał głośno i mierzył mnie wzrokiem szykując się do kolejnego ataku, ja jednak byłam szybsza i po jednym silnym uderzeniu leżał cicho skomląc kilka metrów ode mnie... chciałam skończyć to jak najszybciej, ale gdy tylko podeszłam bliżej wgryzł się w moją prawą kostkę. Syknęłam głośno z bólu i powstrzymując cisnące się do oczu łzy, zamachnęłam się i najmocniej jak mogłam uderzyłam go w kark tępą częścią siekiery. Uścisk szczęk na mojej nodze zwolnił się odrobinę i to pozwoliło mi wydostać się z potrzasku, nie zastanawiałam się już dłużej i zrobiłam to co musiałam, świeża krew po raz kolejny splamiła moje dłonie. Gdy wilk był już martwy odetchnęłam z ulgą i zatoczyłam się lekko... musiałam stracić dużo krwi...
Dyszałam głośno, ból w nodze i ramionach był nie do zniesienia, przeszywał mnie na wskroś rozmazując obraz przed oczami i szumiąc w uszach... utykając na jedną nogę podeszłam do jednego z najbliższych drzew i usiadłam pod nim opierając się o jego potężny pień. Wzięłam kilka głębokich wdechów próbując się uspokoić i zebrać choć odrobinę siły, musiałam w końcu jak najszybciej opatrzyć rany (bynajmniej nie mam zamiaru się tu wykrwawić) i wracać do obozowiska. Wciąż kurczowo trzymaną przeze mnie siekierę położyłam po mojej lewej, żeby mi nie przeszkadzała i zdjąwszy plecak wyjęłam z niego dwa średniej wielkości kawałki mojej chustki i jeden z nich podarłam na kilka podłużnych pasków.
Najpierw zajęłam się nogą, dół nogawki był cały poszarpany i ubrudzony krwią, ziemią i śliną... sama rana zaś nie wyglądała tak strasznie jak mogło by się wydawać po bólu, który odczuwałam, nie była też ubrudzona niczym oprócz przysychającej powoli szkarłatnej posoki z której otarłam ją drugim kawałkiem chustki. Przestała już krwawić, więc gdy była już czysta owinęłam ją szczelnie moim prowizorycznym bandażem. Z rękami było trudniej, rękawy koszuli niemal całkowicie przesiąknęły krwią (nie wiem jak ja to później dopiorę), a rany były bardzo głębokie i nieprzerwanie krwawiły co zmusiło mnie do zrobienia opasek uciskowych. Gdy przestała płynąć wytarłam jej nadmiar i po kilkunastu minutach (opatrywanie lewą ręką jest co najmniej niewygodne) rany były porządnie owinięte bandażem.
Póki co powinno to wystarczyć, a jak wrócę do obozowiska to przemyję je wodą ze strumienia i myślę, że będzie w porządku. Uśmiechnęłam się do siebie słabo i po ponownym wytarciu siekiery o trawę oraz schowaniu jej z powrotem do torby z trudem podniosłam się do pionu.
– Coś tak czuję, że będę kuleć przez dobre kilka dni... – mruknęłam pod nosem i ruszyłam powoli w stronę obozu co jakiś czas podpierając się o kolejne drzewa.

***

Od napadu wilków minęły dwa dni, dwa potwornie długie dni i jeszcze dłuższe noce wypełnione koszmarami. Za każdym razem gdy próbowałam zasnąć choć na moment, budziłam się po kilkunastu minutach z krzykiem i potokiem łez na twarzy. Wcale nie pomagał również fakt, że ramiona i noga nie chciały normalnie się zasklepić i byłam zmuszona zmieniać pokrwawione opatrunki z grubsza co kilka godzin.

– Do diabła z tym wszystkim – warknęłam pod nosem opierając się o jedno z drzew rosnących w pobliżu, nawet nie jestem w stanie pójść po drewno czy jedzenie. Prychnęłam drwiąco, dumna Autorka rzucona na kolana, ten czarnowłosy demon pewnie zaśmiewa się ze mnie do łez.
Otarłam strużkę potu ze skroni i odepchnęłam się od pnia, zacisnęłam zęby na falę bólu przeszywającą prawą nogę, ale stawiałam kolejne kroki.
– Nie złamiesz mnie tak szybko... – szepnęłam i używając całego swojego samozaparcia ruszyłam w końcu w konkretnym tempie przed siebie.

Po półtorej godziny byłam z powrotem w obozie z plecakiem wypełnionym drewnem i patykami oraz z dość sporą ilością jagód, które powinny wystarczyć na kilka dni. Zaburczało mi w brzuchu, od jakiegoś czasu pożywiam się tylko tym co znajdę, ale chyba już całkiem niedługo będę musiała porwać się na jakąś zwierzynę – zbyt długo nie wyżyję na samych owocach, szczególnie w tak osłabionym stanie...
Wywróciłam oczami i zabrałam się do odkładania wszystkiego na swoje miejsce w obozowisku, kilka minut i po sprawie. Zerknęłam w stronę nieba i skrzywiłam się lekko – słońce pomału zachodzi... muszę przygotować ognisko zanim się ściemni.

Pokuśtykałam do składu 'materiałów opałowych' i przyszykowałam stos ogniskowy, kilka chwil i drewno zaczął pochłaniać trzaskający cicho ogień. Rozłożyłam sobie płaszcz niedaleko niego i zaczęłam sobie przygotowywać jedzenie. W wolnych chwilach, kiedy akurat nie musiałam walczyć z ranami udało mi się z kilku kawałków drewna wystrugać prowizoryczną miskę i łyżkę, więc po kilku minutach i dwóch lekko oparzonych palcach miałam gotowe coś co przypominało ciepły dżem jagodowy, nie wiem ile można jeść to samo, ale nie miałam zamiaru marudzić – zawsze jakieś ciepłe jedzenie. Trzeba patrzyć na to pozytywnie, jeśli będę się dołować to długo nie pożyję.
Zjadłam bardzo szybko i popiłam wodą ze strumyka, po czym umyłam 'zastawę' i schowałam ją na później. Przysiadłam z nogami podciągniętymi pod brodę z powrotem na płaszczu i zapatrzyłam się w ogień...
– Koniecznie muszę zdobyć porządniejsze jedzenie... – mruknęłam zrezygnowana, oparłam głowę na kolanach i otuliłam je rękami. Syknęłam cicho gdy przez ramiona przeszła fala bólu, tak bo dawno nic mnie nie bolało...
– Mam nadzieję, że kiedyś to się zagoi i będę miała fajne blizny do popisywania się... – zaśmiałam się gorzko i zadrżałam lekko gdy przez polanę na której był mój obóz zawiał chłodny i dość gwałtowny wiatr, jednak gdy ciszę panującą od dobrej chwili przeciął głośny grzmot poderwałam się niemal natychmiast na nogi. Oczywiście gdy poczułam ból przechodzący przez nogę przeklęłam się za tą gwałtowną reakcję, jednak sekundę później mi przeszło i skupiłam się na czymś ważniejszym.
– Burza? Teraz? Dlaczego wszystko musi się obracać przeciwko mnie?! – udarłam się w przestrzeń w tym samym momencie gdy zachmurzone niebo przecięła pierwsza błyskawica.

Nie było czasu na zastanawianie się, najszybciej jak mogłam przeniosłam się pod jedną z większych sosen której specjalnie poucinałam najniższe gałęzie tak żebym mogła tam się schować, nie jestem głupia, byłam przygotowana na ewentualność utrzymania ognia w nocy nawet podczas deszczu. Co prawda siedzenie pod drzewem w czasie burzy nie jest najmądrzejsze, ale wygląda na to, że nie mam większego wyboru, może akurat dzisiaj mój pech da sobie siana i nic nie walnie akurat w to drzewo? Zawsze warto jest mieć nadzieję.

Tam też miałam przygotowane palenisko, jednak o wiele mniejsze. Rozpalenie ognia zajęło zaledwie chwilę i gdy z nieba lunęła struga deszczu byłam już pod sosną z trzaskającym ogniem i stosem suchego drewna do podtrzymania go przez całą noc.
Wystawiłam dłonie do ciepłych płomieni i uśmiechnęłam się do siebie delikatnie czując, że moje ramiona lekko się rozluźniają.
Kolejne wyładowanie i grzmot przecięły powietrze... wzdrygnęłam się lekko i przyciągnęłam dłonie z powrotem do siebie tylko po to żeby objąć się nad łokciami. Potarłam ramiona kilkukrotnie i po kontrolnym spojrzeniu w ogień dorzuciłam do płomieni kolejny kawałek drewna, a deszcz dalej padał, grzmoty i błyskawice również nie dawały za wygraną...

– To będzie naprawdę długa noc... – westchnęłam lekko i skuliłam się przyciągając nogi do brody – dlaczego właśnie ja? – jęknęłam i schowałam twarz w dłoniach.

***

Był dość chłodny sierpniowy wieczór, niebo za oknami pałacu było zasnute ciemno granatowymi chmurami, które co jakiś czas się rozjaśniały gdy przecinała je błyskawice. Szyba o którą się opierałam co chwilę drżała od grzmotów, ale ja nie zwracałam na to zbyt dużo swojej uwagi – siedziałam w wykuszu okiennym pałacowej biblioteki ubrana w dżinsy i ciepłą ciemno-zieloną bluzę zaczytana w jedną z moich ulubionych książek. Gdzieś w głębi biblioteki słyszałam Ciela i Willa dyskutujących nad czymś, najprawdopodobniej nad kolejną teorią spiskową, tym to chyba się to nigdy nie znudzi. Wywróciłam oczami i przewróciłam kartkę, w tym samym momencie usłyszałam miarowe stukanie w szybę, które po chwili zmieniło się w istną deszczową symfonię. Niechętnie podniosłam swój dwukolorowy wzrok znad tekstu i spojrzałam za okno... miałam rację, zaczęło lać. Popatrzyłam przez chwilę na spływające po szybie krople, ale szybko mi się znudziło i wróciłam do czytania.
Jednak nie dane mi było zbyt długo spokojnie czytać, po kilku minutach wyczułam w bibliotece znajomą obecność i gdy pewien szaro włosy osobnik był już prawie przy moim wykuszu podniosłam wzrok po raz kolejny z krótkim i niecierpliwym pytaniem o co chodzi.

– Jest już prawie dwudziesta... czas najwyższy wracać do pracy, przyszły nowe dokumenty – mój drogi asystent przyszedł zaciągnąć mnie do roboty. Westchnęłam ciężko i założyłam książkę aksamitną zakładką, by sekundę później wstać i po szybkim przeciągnięciu się ruszyć w stronę wyjścia z biblioteki, machając przy okazji ręką na Cienia, żeby poszedł za mną.
Młodzieniec dogonił mnie jednak szybciej niż się spodziewałam... ale tym bardziej nie spodziewałam się tego, że poczuję jego ciepłe dłonie na ramionach.
Zanim zdążyłam się odwrócić stał już tuż za mną, a jego ręce spoczęły nieco niżej, złapał mnie niezbyt delikatnie za przedramiona jednocześnie opierając brodę na moim ramieniu łaskocząc mnie przy tym swoimi nieokiełznanymi włosami. Spróbowałam wykręcić się z uścisku jego rąk, ale przytrzymał mnie tak żebym nie mogła się swobodnie przemieszczać, zdziwienie niemal od razu zastąpił niepokój gdy jego oddech owionął moje ucho...
– Gdzie ci tak śpieszno moja droga? – wyszeptał tak cicho, że nie byłam pewna czy powiedział to czy pomyślał, jednak coś mnie w tym głosie uderzyło... głos M'a...
– Nie... nie jesteś Cieniem... – wyszeptałam czując jak ogarnia mnie panika i spróbowałam po raz kolejny wyszarpać się z uścisku, ten jednak się wzmocnił... syknęłam z bólu i warknęłam gdy ten się zaśmiał.
– Spostrzegawcza jak zawsze – wymruczał przesuwając nosem po mojej szyi i wypuścił jedną z moich rąk, a ja korzystając z okazji nadepnęłam mu na stopę z całej siły i poczyniłam próbę oswobodzenia się. Jednak nic z tego, szaro włosy szarpnął mną tak, że prawie się przewróciłam.
– Nie umiesz stać spokojnie, co nie? – zacmokał z dezaprobatą młodzieniec przykładając wolną dłoń do punktu na szyi gdzie bił mój puls, teraz przyśpieszony ze strachu, i po sekundzie tą tak dobrze znaną mi swarz rozciągnął uśmiech... demoniczny i podły, tak bardzo nie podobny do żadnego z uśmiechów Cienia... coś zabolało mnie w okolicy serca, dlaczego musiał przybrać akurat jego formę? Jednak nie dane było mi dłużej rozmyślać bowiem przez mój bok przeszła gwałtowna fala bólu, ten drań wbił mi sztylet pod żebra, chciałam krzyknąć, ale zasłonił mi usta dłonią.
– Cii, jesteśmy w bibliotece... – wyszeptał mi teatralnie do ucha i nie miałam już czasu na nic, bowiem po kilku szybkich ruchach krwawiłam nie tylko z boku, ale i z barku, dłoni i uda. A on tylko się śmiał... oczy zaszły mi mgłą od utraty krwi, całe ciało płonęło bólem i czułam jak moja świadomość przepływa mi przez pokrwawione dłonie... w końcu zapadłam się w ciemność przy akompaniamencie drwiącego śmiechu.

***

Obudziłam się z krzykiem i łzami zalewającymi moje pole widzenia, rozejrzałam się nerwowo po swoim otoczeniu i gdy ujrzałam, że jestem znowu przy ognisku pod sosną westchnęłam z ulgą.
Otarłam rękawem oczy i objęłam drżącymi dłońmi ramiona, wszystko mnie bolało... te sny nie są normalne... nic z nich nie pamiętam, ale zawsze budzę się z krzykiem i przerażona. Wzdrygnęłam się lekko i przygryzłam wargę, nie, nie, nie. Muszę się uspokoić. Wzięłam kilka głębokich oddechów i sięgnęłam po kilka kawałków drewna, żeby dorzucić je do ognia, bowiem dogasał...
– Musiałam zasnąć po kilku godzinach gapienia się w płomienie... – wymamrotałam do siebie i wyjęłam z jednej z kieszeni płaszcza przyszykowaną wcześniej pochodnię i odpaliłam ją od ogniska. Wysunęłam się z pod sosny i rozejrzałam się dookoła oświetlając tyle ile się dało.
Skrzywiłam się wymownie gdy spostrzegłam kilka poprzewracanych drzew... już pominę fakt, że wszystko było mokre i mój skład drewna był teraz praktycznie bezużyteczny.
Nie było dobrze, ale jakoś sobie poradzę... ziewnęłam przeciągle i wróciłam pod bezpieczne , rozłożyste gałęzie mojego małego schronu, tu chociaż było ciepło. Wrzuciłam pochodnię do ogniska, a sama oparłam się wygodnie o pień.
– No to teraz czekamy, aż będzie widno – mruknęłam do siebie i wystawiłam ręce do ognia żeby choć trochę się rozgrzać, było zimno jak nie wiem.

***

Po kilku godzinach w końcu wstało słońce i kiedy tylko zrobiło się wystarczająco jasno przysiadłam do zmieniania opatrunków, nie zmieniło się zbyt dużo, jedyną dobrą wiadomością było to, że noga się całkiem ładnie zasklepiła, po obmyciu ją ze starej krwi i owinięciu ciasno materiałem byłam w stanie przejść się lekko kuśtykając bez obawy, że przeszyje mnie nagły ból. Wiedziałam jednak, że dalej muszę się oszczędzać – to że się zaczęło w końcu zasklepiać, dużo nie zmieniało, jeśli ją nadwyrężę to rana może się otworzyć.
Z ramionami było trochę gorzej i koniecznością była całkowita zmiana bandaży... jednak gdy siedziałam i oczyszczałam rany zimną wodą zauważyłam na barku, dłoni i pod żebrami kilka blizn.
Zdziwiłam się na nie, nie pamiętam, żeby wczoraj przy zmienianiu opatrunków tu były...
Myślałam nad tym chwilę, szukając w pamięci czegokolwiek co mogłoby mnie w jakiś sposób naprowadzić na to skąd się tam wzięły, jednak zimny powiew wiatru mi w tym przeszkodził. Zadrżałam lekko i jak najszybciej wróciłam do opatrywania się, po kilku minutach byłam z powrotem ubrana. Było mi na tyle zimno, że otrzepałam swój płaszcz i dopiero gdy się nim porządnie opatuliłam zgarnęłam z ziemi przesuszony nad ogniskiem plecak, nie schowałam go przed deszczem i wcześniej był tak przemoczony, że wycisnęłam z niego co najmniej kilka szklanek wody.

– Dobra... dzisiaj koniecznie muszę znaleźć coś konkretnego do jedzenia... mam siekierę to może uda mi się coś upolować – mamrotałam sama do siebie kuśtykając w stronę klifu, najlepiej orientuję się gdy idę brzegiem... a mapa, no cóż... przepadła przy tym incydencie z wilkami, więc muszę sobie radzić sama dopóki nie przysiądę do zrobienia nowej... ale co tam, już raczej nic gorszego mi się nie przydarzy... chyba.

Pokręciłam głową i kontynuowałam swój mozolny marsz, jakoś to będzie...