Wygląda na to, że jednak się udało. Czytajcie więc!
Dłubię w tej maszynie i dłubię.
Dokręcam śruby i wkręty, wymieniam żarówki, naoliwiam
przekładnie, zębatki, tryby i sprężyny. Niby takie monotonne
czynności, a jak są wciągające.
Wilson pewnie spędzał w ten sposób
większość czasu... ja od dawna mam już tylko papierkową robotę,
nawet mój Cień ma ciekawsze zajęcia. Dziad jeden, sam jeździ na
spotkania i reprezentuje mnie w wielu miejscach, a ja muszę
wypełniać papiery na miejscu. Niesprawiedliwość wszechświata,
jak nic.
Skończyłam wkręcać ostatnią
żarówkę i zajrzałam do planów. Mhm, czyli muszę jeszcze
naoliwić dźwignię i nałożyć świeżą warstwę lakieru
przeciw kurzowego. To drugie wydaje się dziwne... ale skoro tak pisze
to tak też zrobię. Wzięłam w dłonie buteleczkę z oliwą i
wlałam trochę jej zawartości do mechanizmu dźwigni. Następnie
przesunęłam ją delikatnie, oczywiście nie do końca, w górę i w
dół, żeby oliwa wlazła gdzie ma wejść.
Po kilku minutach stwierdziłam, że
jest już w porządku i zostawiłam ją w wyjściowej pozycji.
Dobra to teraz trzeba znaleźć ten
lakier, zerknęłam jeszcze do teczki, aby sprawdzić czy nie ma tam
jeszcze jakiejś wskazówki. Ku mojej radości, była. Mały rysunek
walizki, takiej samej jak tej pod blatem, w drugiej części strychu.
Zebrałam się z podłogi i otrzepując
fartuch z kurzu, ruszyłam w wskazanym kierunku.
Na miejscu wyjęłam co było mi
potrzebne, a mianowicie puszkę z rzeczonym lakierem i pistoletem do
jego aplikowania. Zdziwił mnie jednak fakt, iż na blacie leżała
moja torba i płaszcz. Nie pamiętam, żebym je tutaj przynosiła...
A tam, pewnie wyleciało mi z głowy, że to zrobiłam, przecież
same nie przyszły, a jak nie ja je przyniosłam to kto? Zbagatelizowałam sprawę i
zebrałam ze stołu swoje rzeczy, aby jak najszybciej wrócić do
pracy.
Nałożenie tego nieszczęsnego lakieru
było dość kłopotliwe, nigdy czegoś takiego nie robiłam...ale
śmiem twierdzić, że poszło mi bardzo dobrze. Sprawdziłam jeszcze
w planach, czy na pewno niczego nie przeoczyłam. Na szczęście nie,
wszystko co mogłam zrobić, zrobiłam
Stanęłam kilka kroków dalej i
przyjrzałam się naprawionej, wyczyszczonej, oraz wylakierowanej
maszynie. Aż miło na nią teraz popatrzeć. Uśmiechnęłam się
lekko i odwróciłam się na pięcie, chcąc iść się przebrać.
Przeszkodziło mi w tym ukłucie winy po zerknięciu na bałagan
dookoła.
Westchnęłam przeciągle, chyba nie
pozostaje mi nic innego jak tu posprzątać...
Przebrałam się czym prędzej i
schowałam strój ochronny do szafy. Po czym zaczęłam zbierać
narzędzia i metalowe śmieci z podłogi, złorzecząc przy okazji
pod nosem.
– Tak jakby porządek nie mógł
wziąć przykład z bałaganu i robić się sam...
***
Sprzątanie trochę mi
zajęło, zresztą mówiłam jaki bałagan tam panował... istna
tragedia. Podczas tego mojego latania po strychu, zdążyło się
zrobić dość chłodno. Nie dziwię się, w końcu jedyne okno na
strychu nie posiada wbudowanej szyby. Przez te powody byłam też
zmuszona założyć swój płaszczyk, nie chcę się przeziębić
przez taką błahostkę, jest przecież dopiero połowa wakacji.
Zmiotłam ostatnią porcję
pyłu z podłogi na szufelkę i władowałam do kosza na śmieci.
Heh, koniec z tym sprzątaniem. Westchnęłam głośno, przeciągając
się przy okazji. Coś strzeliło mi w kręgosłupie, naprawdę
odzwyczaiłam się od 'pracy w terenie'. Aż dziwne, że niecałe dwa
wieki temu potrafiłam być na nogach dobre parę dni bez spania, a
teraz padam po ledwo dwunastu godzinach. Zmiękłam strasznie... może
czas znowu wyruszyć.
Nie, nie, nie i jeszcze raz
nie, przecież nie mogłabym zrobić czegoś takiego ekipie. Chociaż
stary
dom mogłabym odwiedzić,
jeśli jeszcze stoi.
Rozmarzyłam się lekko,
stary dom... ta moja urokliwa posiadłość. Ile mnie tam już nie
było?
Dobra koniec. Trzeba zająć
się tym co jest tu i teraz. Odłożyłam miotłę z szufelką do
kąta i obróciwszy się zamaszyście, ruszyłam w stronę maszyny.
Przysiadłam sobie centralnie naprzeciwko niej i zajęłam się
ponownym wertowaniem zapisków Wilsona z teczki. Szukałam jakiejś
wskazówki co do uruchomienia maszyny, czegokolwiek co mogłoby mi
pomóc.
– No weź,
cokolwiek...Musi tu przecież coś być – mruczałam pod nosem,
nerwowo przewracając kolejne kartki.
Spędziłam tak trochę
czasu, przejrzałam te papiery dobre dziewięć razy i nic.
Kompletnie nic nie znalazłam. Przetarłam dłonią piekące lekko
oczy i wstałam z podłogi. Przespacerowałam się dookoła maszyny z
nadzieją, że może tu będzie jakaś wskazówka. Zawiedziona
stwierdziłam jednak po chwili, że i tutaj nic pomocnego dla mnie
nie ma.
Zrezygnowana opadłam z
westchnięciem na fotel, dlaczego najwięcej trudności znajduje się
na samym końcu. Czy na pewno jestem taka genialna jak twierdziłam?
Skoro nie mogę sobie z jedną rzeczą poradzić, to chyba nie
bardzo. Spuściłam głowę i zakryłam twarz dłońmi, pozwalając
sobie na smutny uśmiech.
– Wybacz, że
przeszkadzam moja droga, ale wyglądasz jakby coś cię trapiło –
z zamyślenia wyrwał mnie nieznajomy męski głos, dochodzący z
naprzeciwka.
Lekko przestraszona
podniosłam głowę zerkając w tamtym kierunku. Nikogo jednak nie
ujrzałam.
Zaintrygowana wstałam i
spytałam w przestrzeń
– Na jakiej podstawie tak
twierdzisz? – bardzo starałam się, żeby głos mi nie zadrżał, ale nie wyszło.
Usłyszałam śmiech, dość
przyjemny dla ucha...ale tak jakby momentami niepokojący.
– Twierdzę tak, gdyż
niecałe dwa miesiące temu, w tym samym pomieszczeniu, na tym samym
fotelu, w identycznej pozycji, siedział pewien naukowiec... –
odpowiedział spokojnie głos, zarejestrowałam dodatkowo, że
wydobywa się on z radyjka na stoliczku.
– Mówisz o Wilsonie! Co
się z nim stało, gdzie jest? Powiedz mi co wiesz, proszę –
poprosiłam nerwowo, podchodząc do radia.
– A nie chciałaś
przypadkiem wiedzieć jak uruchomić tą maszynę? – dostałam
wymijającą odpowiedź, jednak ton głosu wskazywał na to, że
odpowie mi jedynie na to pytanie.
– Powiesz mi jak? –
spytałam potulnie, w myślach wyklinając na wszystkie strony.
Głos ponownie się zaśmiał,
tak inaczej, bardziej złośliwie niż z rozbawienia. Nie zwróciłam
na to jednak zbyt wielkiej uwagi i przypatrywałam się radiu wyczekując na
odpowiedź.
– Ależ oczywiście, moja
droga! Dla ciebie wszystko! – wykrzyknął głos po czym ponownie
zaniósł się śmiechem.
– To mów ja czekam –
odpowiedziałam z lekkim niepokojem, tupiąc nerwowo nogą.
Głos momentalnie ucichł.
– Maszynę można
uruchomić, tylko i wyłącznie, pociągając za dźwignię –
odpowiedział spokojnie, tak jakby wcale przed chwilą się nie
śmiał.
Spojrzałam w stronę radia
zdziwiona, jak mogłam o tym nie pomyśleć, jestem idiotką czy jak?
To przecież takie
oczywiste... Chociaż, gdy znalazłam maszynę dźwignia była
opuszczona, a maszyna zepsuta... zresztą kogo to obchodzi.
– Jesteś stu procentowo
pewny? – spytałam, niepewnie podchodząc do maszyny i kładąc
dłoń na gałce dźwigni.
– Tak jestem, uruchom ją
wreszcie! – ponaglił mnie głos, a zrobił to takim tonem, że
mimo niepewności, natychmiast wykonałam jego żądanie.
Maszyna zaczęła warkotać
i skrzypieć, większość wnętrza wysunęła się do góry, ponad
moją głowę.
Wszystkie zębatki i
pokrętła obracały się powoli, a cała maszyna po dokładnym
przyjrzeniu się, wyglądała jak wyszczerzona złowieszczo twarz.
Cofnęłam się przestraszona kilka kroków do tyłu...
Nagle coś chwyciło mnie za
kostki u nóg, zerknęłam przerażona w tamtym kierunku, trzymały mnie jakieś
takie szponiaste dłonie... ale jakby nie do końca materialne.
Zaczęłam się im wyrywać w akompaniamencie złowieszczego śmiechu
wydobywającego się z radia. Nie miałam jednak żadnych szans,
cieniste dłonie były zbyt silne. Po kilku sekundach oplotły mnie w
całości, przesłaniając mi wzrok i tłumiąc krzyk pociągnęły mnie w nieznanym kierunku.
Ostatnie co pamiętam to ten
mrożący krew w żyłach męski śmiech i przerażającą ciemność.
Straciłam przytomność.
***
Cheysy siedziała w swoim
pokoju na łóżku wraz z Sebastianem, G i cieniem Autorki, grając w
karty. Dwójka wymieniona na końcu ze skupieniem układała karty w
ręce tak, żeby było im je wygodnie trzymać. Nasza parka zaś
przypatrywała się im z lekkim uśmiechem, ich karty były już
poukładane i każde z nich trzymało je w ręce. Dłoń Cheysy
leżała na pościeli spleciona z chłodną dłonią czarnowłosego.
Wszystko wydawało się być w porządku, atmosfera była lekka i
przyjemna.
Nagle całą czwórkę
uderzyło dziwne uczucie, poczuli się jakby stracili coś ważnego.
Spojrzeli po sobie przestraszeni... Chwilę później porzucili doczesne zajęcie i
czym prędzej pobiegli do sali tronowej.
Na miejscu spotkali resztę
ekipy, wszyscy z tym samym pytaniem wymalowanym na twarzy. Coś
musiało się wydarzyć z Autorką skoro poczuli to wszyscy, coś strasznego przez co
przestali czuć jej mentalność, jej obecność.
G ledwo stała na nogach
opierając się o Chesa, Cheysy płakała tulona przez Sebastiana, Raven siedziała na chłodnej podłodze chowając twarz w dłoniach.
Reszta zaś patrzyła po sobie ze smutkiem, strachem i troską na twarzach.
Cień jednak starając się
zachować zimną krew, rozpaczliwie próbował połączyć się ze
swoją twórczynią. Nigdy jeszcze nie był w takiej sytuacji, łączność z Autorką miał od zawsze. Przed kilkoma minutami czuł jeszcze jej obecność, a teraz... Cisza. Głucha, przerażająca cisza.
Autorka przepadła. Nikt nie
wiedział co dokładnie się stało i kto to spowodował. Nie mogli też pojechać za nią, bowiem cel podróży Autorka przed nimi zataiła.
Pozostała jednak jedna
wskazówka. Tajemniczy napis wyryty na biurku w gabinecie, odkryty
dwa dni później przez Sebastiana.
„A Ride
to hell, my dear?”