Siedziałem właśnie w gabinecie
Autorki i układałem dokumenty leżące w 'artystycznym nieładzie'
na ogromnym biurku. Jak ja uwielbiam te misje specjalne... dlaczego
nigdy nie mogę dostać jakiegoś zajęcia na miejscu- tylko muszę
jeździć z miejsca w miejsce- w przyszłym roku choćbym miał się
pochlastać poproszę o przydział do kuchni. Będę lepił pierogi
czy coś...
Złożyłem ostatni dokument na stos i
wyrównawszy go, schowałam do jednej z szuflad. Poprawiłem jeszcze
tylko fotografię w ramce, gdy ogarniałem ten bałagan przypadkiem
się przewróciła. To było zdjęcie zrobione w różanym ogrodzie
dobre pół wieku temu- przedstawiało naszą czwórkę – mnie,
Autorkę, Chesa i jego siostrę – rodzeństwo stało do siebie
plecami i lekko się uśmiechało, a ja stałem przed Autorką
trzymającą dłonie na moich ramionach- to było wtedy gdy byłem
jeszcze 'dzieckiem'... Uśmiechnąłem się lekko i pogładziłem
fotografię.
– Stare dobre czasy... –
westchnąłem i przegarnąłem dłonią swoją postrzępioną
czuprynę.
Lepiej będzie jak zajmę się w końcu
resztą moich zadań, zrobienie porządku z tymi papierami to ledwo
drobna część tego co mam dzisiaj do roboty. Zerknąłem na mój
nieśmiertelny, srebrny kieszonkowy zegarek- już po 10, czas się
zmywać, jestem już spóźniony...
Zgarnąłem swój szary płaszczyk z
fotela stojącego po zewnętrznej stronie biurka i ruszyłem szybkim
krokiem do wyjścia z gabinetu – zamknąłem go na kluczyk, tak jak
Autorka kazała i skierowałem kroki do przejścia do pałacu. Po
pokonaniu schodów, im bliżej byłem reprezentacyjnej części
pałacu, tym głośniej było słychać stukoty, rozmowy i śmiechy.
Nie mogłem powstrzymać się od
cichego chichotu, gdy tuż obok mnie przebiegły wykłócające się
Chey i Raven z na oko dziesięciometrową drabiną, a gdy minąłem
się z paniczem Cielem, notabene z niezbyt zadowoloną miną,
niesiącego choinkę niemal dwukrotnie większą od niego samego to
musiałem oprzeć się o kolumnę, bo przewróciłbym się ze
śmiechu.
To nie na moje nerwy... Ciekawe czy
można umrzeć od nadmiaru wesołości?
Rozmyślając w tym kierunku nawet nie
zauważyłem kiedy doszedłem do głównego wyjścia, założyłem na
siebie płaszcz i wyszedłem na zewnątrz.
Świeciło słońce, a niebo było
niemal nieskazitelnie błękitne, temperatura jednak była o wiele,
wiele za niska jak na mój gust. Nienawidzę zimna – skrzywiłem
się lekko i postawiłem kołnierz płaszcza, żeby osłonić szyję
przed lodowatym wiatrem. Mogłem zabrać jakiś szalik, teraz jednak
jest już za późno na powrót do pałacu – muszę pojechać w
parę miejsc i załatwić kilka spraw... W tym jedną niezwykle
ważną.
Przebiegłem się truchcikiem
przymarzniętą, ogrodową ścieżką, kierowałem się w stronę
zewnętrznego wejścia do garażu. Jak ja się cieszę, że dzisiaj
jadę sam – mogę wziąć samochód...
Za każdym razem jak jeżdżę z
Autorką to dostaję ciarek na całym ciele, nie lubię motocykli –
piekielnie szybkie i równie niebezpieczne – a ona wręcz
przeciwnie, uwielbia swoje 'maleństwo' i jeździ na nim jak tylko ma
okazję. Wzdrygnąłem się i trzasnąłem drzwiami po wejściu do
garażu.
Ale teraz nie czas na rozwodzenie się
nad tym, od mojego pierwszego celu dzieli mnie kawał świata – z
Krainy-Nie-Tutaj wszędzie jest daleko.
Wsiadłem do czarnego samochodu i po
włączeniu radia – akurat leciały jakieś kolędy – oraz
uruchomieniu ogrzewania, w końcu wyjechałem.
***
A
teraz przenieśmy się zupełnie gdzie indziej:
Tego
szczególnego dnia obudziłem się na długo zanim wstało słońce.
Chwilę leżałem w błogiej świadomości tego, iż ostatnie dni
mojego życia nie były tylko pięknym snem. Przetarłem oczy i
wyćwiczonym ruchem ręki chwyciłem za leżącą na szafce nocnej
długą zapałkę o ciemnym, rzeźbionym w ogniste motywy uchwycie.
Ledwie słyszalnym szeptem napisałem dwa proste słowa i wiecznie
czerwony czubek zapałki stanął w ogniu. Z zamkniętymi oczami
odpaliłem od zapałki knot stojącej na szafce nocnej grubej,
wysokiej świecy, który buchnął jasnym, niebieskawym płomieniem
zalewając światłem i tak już niemal całkowicie błękitną
sypialnię. Szybkim ruchem ręki zgasiłem płomień zapałki,
jednocześnie otwierając oczy. Odłożyłem to filumenistyczne
arcydzieło na jego miejsce, podciągnąłem się i chwyciłem
ostatni leżący na szafce obiekt- oprawiony w czerwoną skórę
brewiarz. Powoli i z należną powagą odmówiłem jutrznię, po czym
zamaszystym gestem odgarnąłem kołdrę. Pierwsze kroki skierowałem
do łazienki, gdzie wziąłem poranny prysznic i starannie się
ogoliłem- w końcu zbliżała się wigilia Bożego Narodzenia.
Wróciłem do błękitnej sypialni i odsunąłem imitujące ogromne
lustro odrzwia szafy. Niespiesznie założyłem moje zwyczajowe
ubranie- ciemne, jeansowe spodnie i błękitną koszulę. Gdy
schodziłem po drewnianych, fantastycznie ufryzowanych schodach wpadł
mi do głowy pewien pomysł, na tyle dobry, że natychmiast
przystąpiłem do jego realizacji. Biegiem pokonałem ostanie stopnie
i pokonałem całą długość pokoju sunąc na śliskiej podłodze.
Szybko, niemal nerwowo założyłem ciemne buty i mój ukochany
płaszcz. Chwyciłem jeszcze za laskę i podbiegłem do biurka.
Szybkim ruchem złapałem mój ulubiony długopis i jakąś w miarę
niezapisaną kartę. Naskrobałem na niej kilka słów, uśmiechnąłem
się i wyrecytowałem je z mocą. Sekundę później byłem już w
pałacu.
***
Powróciłem z pałacu w
wyjątkowo dobrym humorze i od razu wziąłem się do pracy. Najpierw
należało ozdobić dom. Zdjąłem płaszcz i buty, odłożyłem
laskę i zasiadłem przy biurku. Zacząłem pisać. Z jednej strony
cieszę się, że mam dostęp do takiego rozwiązania- nie muszę się
fizycznie męczyć i oszczędzam swój cenny czas, z drugiej zaś z
rozczuleniem wspominam czasy, gdy sam byłem szperaczem pawlaczy w
Wielkim Domu. To była dopiero zabawa! Te pościgi w kartonowych
korytarzach, ta wszech ogarniająca ciemność, konieczność liczenia
tylko na siebie i dbania o każdą papierową kulkę w recepturowym
magazynku… Ale, takie wspominanie odciągało mnie tylko od pracy,
więc szybko je z siebie strzepnąłem i skończyłem opis ozdób.
Tym razem nie go nie recytowałem- po prostu przeniosłem słowa z
papieru do rzeczywistości i po ułamku sekundy stałem we wzorcowo
udekorowanym pokoju. Z belek stropu opadały różnokolorowe
łańcuchy, wszędzie świeciły się też lampki. Na kominku
ustawiły się rzędem wielobarwne świece, płaskie powierzchnie na
obrazach pokryły się śniegiem, a głowy ludzi na zdjęciach
przykryły mikołajkowe czapki. I tylko jedyny obraz, jaki sam w
życiu namalowałem pozostał bez zmian- sporych gabarytów portret
młodej jeszcze Gwiazdookiej przyglądającej mi się swymi bystrymi
oczyma znad kominka. Westchnąłem, zadowolony z siebie. Wtedy
właśnie słońce zaczęło wschodzić, a ja momentalnie znalazłem
się przy drzwiach. Narzuciłem płaszcz, wsunąłem stopy w kapcie i
wyszedłem przed dom.Zamknąłem za sobą drzwi dokładnie w tej
samej chwili, w której pierwsze promienie wschodzącej gwiazdy
liznęły powierzchnię mego przydomowego stawu. Błękitne łabędzie
obudziły się w jednej chwili i momentalnie zaczęły śpiewać. Nie
chcę się tu zbyt długo rozwodzić na temat tego, jak niezrównanie
piękna, cudowna i niesamowita była to pieśń, powiem więc tyko
tyle, że swą wspaniałością niemal dorównywała wszystkim
zaletom Autorki, co samo w sobie jest komplementem najwyższej wagi.
Gdy zakończyły ukłoniłem się głęboko z szacunkiem i podszedłem
do wyłożonego sporymi kamieniami brzegu. Zanurzyłem ręce
wypełnionej po brzegi błękitnymi liliami szklanej amforze i
zagarnąłem sporą ich ilość, po czym rzuciłem je na seledynowe
lustro wody. Łabędzie zaczęły zajadać z przyjemnością, a ja
wróciłem do domu. Jedynym elementem dekoracji świątecznej, który
ubieram sam jest choinka. Szybkim krokiem udałem się na strych.
Jako ze nie trzymam tam zbyt wielu staroci (większość ma swoje
miejsce w pawlaczach Wielkiego Domu i moim sektorze Terenu Pod
Schodami) odnalezienie kartonu z choinką i drugiego z ozdobami nie
było problemem. Kilkoma prostymi słowami zmusiłem je do lewitacji
wokół mojej osoby i zszedłem na dół. Kazałem kartonom
wylądować, a one wykonały polecenie z cichym hukiem. Od tej pory
do wykonywania pozostałych czynności używałem już tylko rąk i
po około godzinie moje własne prywatne drzewko świąteczne było
gotowe. Lekko zmęczony opadłem na fotel przy kominku. Wtedy właśnie
po schodach dumnie, lecz z nutą zaspania zszedł mój drogi kot-
Havelock. Był to szczupły, brązowo-rudy kocur z lekko wyłupiastymi
oczami i obfitymi, niemal sumiastymi wąsami. Na szyi z dumą nosił
czarny, wełniany szalik uszyty mu przez jego pierwszą panią i
jednocześnie panią mego serca. Powitałem go serdecznym skinieniem
głowy.
– Witaj, Havelocku.
Zwierzę odpowiedziało mi
kocim ukłonem i wymruczało powitanie w swoim języku, po czym udało
się do drugiego końca pokoju i zasiadło przy swoim malutkim
biurku, gdzie zaczęło dalsze prace nad własną mruczaną operą. I
tak pracowaliśmy sobie w milczeniu- ja przeglądałem stare notatki
i trochę pisałem, on zanurzonym w atramencie pazurem rysował
kolejne nuty na pięciolinii. Na 47 sekund przed pierwszą usłyszałem
samochód parkujący przed domem, potem trzaśnięcie drzwiami. Kroki
na brukowanej ścieżce. „3,2,1…” odliczyłem w myślach z
lekkim uśmiechem i dokładnie w momencie, gdy mój zegar wybił
pierwszą usłyszałem pukanie do drzwi. Wstałem, poprawiłem
ubranie i przeszedłem przez pokój. Otworzyłem drzwi. Nie od razu
rozpoznałem w stojącym za nimi młodym, długowłosym mężczyźnie
Cienia, ale szybko uświadomiłem sobie, kto przede mną stoi.
– Witam drogiego
asystenta samej Autorki. Proszę, wejdź i się rozgość, ja tylko
przygotuję herbatę. – powiedziałem i szybkim krokiem
przeszedłem do kuchni. Cień niepewnie przekroczył próg i zamknął
za sobą drzwi.
– Zdejmij płaszcz,
przyjacielu, w środku jest całkiem ciepło – rzuciłem znad
imbryka.
– Nie, dziękuję, ja
tylko na chwilę… – odparł mi srebrnooki młodzieniec
rozglądając się po pokoju z zamyśleniem na twarzy. Gdy spostrzegł
świdrujące ślepia Havelocka ukłonił się przed nim, ale nie
wyrzekł ani słowa. Kot odpowiedział tym samym, mruknął coś do
siebie i wrócił do pracy, ja tym czasem powróciłem z herbatą
zagotowaną w pisarsko przyśpieszonym tempie. Zazwyczaj nie parzę
tak herbaty (lata nauki u największej mistrzyni tej sztuki, jaka
chodziła po ziemi robią swoje) ale nie chciałem marnować tak
cennego czasu mego gościa.
– Ależ nalegam, przecież
na zostaniesz chociaż na herbatę… – odparłem serdecznie. Cień
przełknął ślinę i niepewnie zdjął płaszcz, po czym dość
sztywno usiadł w fotelu. Podałem mu herbatę i sam upiłem
niewielki łyk swojej.
– Więc, z czym do mnie
przybywasz? – zapytałem.
– W zasadzie… –
zaczął mój gość i upił łyk brązowego płynu, który wyraźnie
mu zasmakował.
– Parzy pan naprawdę
dobrą herbatę…- zaczął, ale szybko przerwałem mu ruchem ręki.
– Ależ przyjacielu, nie
jestem dla ciebie żadnym panem. Jestem Artystą Pisarzem. Niczym
mniej. Niczym więcej.
Lekko zmieszany Cień
postanowił kontynuować wcześniejszą myśl.
– W zasadzie przybyłem
tylko po to, by przekazać zaproszenie na dzisiejszą kolację
wigilijną w naszym pałacu. Zdaję sobie sprawę z tego, że to
zaledwie za parę godzin i prawdopodobnie ma pan… masz już plany
na ten wieczór, tylko że u nas zawsze wszystko robi się na
ostatnią chwilę…
– Nie ma najmniejszego
problemu, przyjacielu. Przekaż mej… przyjaciółce, że z radością
się zjawię. – odpowiedziałem znad filiżanki herbaty. Chwilę
jeszcze siedzieliśmy przy wygaszonym kominku niemrawo wymieniając
opinie na temat tego, czy brak śniegu na święta jest czymś dobrym
czy złym i w końcu herbata się skończyła. Cień wyjął z
kieszeni marynarki srebrny zegarek i lekko teatralnie stwierdził, że
na niego już pora.
– To ładny zegarek.
Miałem kiedyś podobny… – stwierdziłem z zamyśleniem i
odprowadziłem gościa do drzwi. Cień założył swój płaszcz,
skinieniem głowy pożegnał Havelocka, uścisnął moją dłoń i
odszedł nie odwracając się. Ja zostałem przy drzwiach i patrzyłem
jak odjeżdża.
– No, Havelocku, szykuj
się. Jesteśmy zaproszeni do pałacu… – rzuciłem przez ramię.
***
Gdy szedłem do samochodu po
wizycie w domu Artysty Pisarza, wciąż czułem się zestresowany...
Te pisarskie aury strasznie onieśmielająco na mnie wpływają, nic
dziwnego, że moja twórczyni tak go polubiła, no i jeszcze
Havelock- ten kociak, któremu Autorka nie mogła wymyślić imienia-
zawsze miał nosa do ludzi... Doszedłszy do podjazdu, wskoczyłem
do samochodu i uśmiechnąłem się do siebie, już któryś raz z
kolei zerkając na niemały stos ozdobnych pudełek leżących na
fotelu obok. Ten błękitny chyba był dla niego... mam nadzieję, że
trafiłem.
Westchnąłem lekko i
przekręciłem kluczyk, samochód zawarczał jak pantera, a po
wrzuceniu biegu i naciśnięciu gazu – wyskoczył przed siebie.
Jechałem dość szybko, ale starałem się uważać, chcę jeszcze
trochę pożyć. Włączyłem radio i patrząc uważnie na drogę,
nuciłem cicho pod nosem.
Po mniej więcej godzinie
skontaktowałem się z moją twórczynią, nie była zbyt zadowolona,
bo akurat jak się odezwałem ozdabiała lukrem pierniczki na choinkę
i ręka jej się omsknęła. Zostałem więc nieźle skrzyczany i
dopiero po tym jak zaczęło ją boleć gardło przekazałem jej
wszystkie informacje. Ucieszyła się bardzo, tak bardzo, że
zapomniała, że jest na mnie zła i kazała mi jak najszybciej
wracać do pałacu, bo pierwsza gwiazdka już niebawem, a oni
beze mnie nie zaczną choinki ubierać. Ponownie się do siebie
uśmiechnąłem i przyśpieszyłem, żebym tylko przez przypadek
żadnego wypadku nie spowodował.
***
Akurat gdy skończyłam
tworzyć przy pomocy lukru błękitną różyczkę na ostatnim
ciasteczku, usłyszałam myśli Cienia wjeżdżającego do garażu i
gromki głos Sebastiana ogłaszający ukończenie gotowania.
Uśmiechnęłam się lekko do siebie i przybiłam piątki ze
wszystkimi obecnymi w kuchni.
Wszyscy byli już dość
padnięci, ale to nie umniejszało ich dobrego humoru... nawet Chase
się uśmiechał jednym kącikiem warg, a to rzadki widok.
Zrzuciłam z siebie ciemny
fartuszek – z białym napisem Królowa Kuchni – i po złożeniu
go, wybiegłam z kuchni. Wręcz przeleciałam nad schodami i dotarłam
do głównego wejścia akurat gdy mój drogi asystent przekroczył
próg. Miał przy sobie masę paczek i pudełek opakowanych w
różnokolorowy papier i z najróżniejszymi pięknymi kokardkami.
– Kupiłeś wszystko? –
spytałam go zabierając część paczek i wysyłając je wprost do
mojego zamkniętego gabinetu.
– Tak, Autorko-sam... –
tu się speszył i poprawił kołnież – Tak Autorko, wszystkie. Są
do nich podoczepiane karteczki więc na gali prezentowej nie powinno
być problemów.
– A jak mój...
przyjaciel? – spytałam odsyłając resztę prezentów z lekkim
rumieńcem na policzkach.
– Niezwykły człowiek,
dobrze wybrałaś, pani – warknęłam na niego cicho i zarumieniłam
się mocniej.
– Mówiłam, żebyś
mówił do mnie po prostu po imieniu – odrzekłam już spokojnie,
choć z nutą rozkazu – O której chce się zjawić? Mówił Ci
może? – spytałam kierując kroki w stronę sali balowej, gdzie
kierowali się pomału wszyscy.
– Niestety nie, ale chyba
zjawi się niedłu... – nie dokończył i odwrócił gwałtownie
głowę w stronę wyjścia.
Ja też to poczułam, ta
aura... to na pewno 'on'. Złapałam Cienia pod rękę i przywoławszy
sobie na prędce płaszczyk, popędziłam w stronę z której owa
aura delikatnie rozpływała się w powietrzu i sprawiała, że
momentalnie robiło się cieplej jak po napiciu się aromatycznej
herbaty... Taka właśnie była aura Artysty Pisarza...
Po dotarciu na zewnątrz,
momentalnie zaczęłam szczękać zębami, więc naciągnęłam na
siebie trzymany w dłoniach ciepły, czarny płaszcz i ruszyłam
szybkim krokiem ogrodową ścieżką... Stał tyłem do ogrodzenia i
patrzył się przed siebie, ubrany w granatowy płaszcz i niebieski
szal z leszczynową laską w dłoniach. Nawet nie zauważyłam kiedy
Cień dyskretnie się oddalił, ale to nic dziwnego, w końcu jedyna
osoba na której zależy mi bardziej niż na wszystkich i wszystkim
stała kilka metrów odemnie... Uśmiechnęłam się szeroko i
pokonawszy te kilka metrów przytuliłam go z zaskoczenia. Poczułam,
że on też się uśmiecha i objęłam go mocno za szyję. Był taki
ciepły... pachniał herbatą... Objął mnie w pasie i ucałował
czubek głowy.
– Tęskniłam –
szepnęłam nie mogąc przestać się uśmiechać – musisz częściej
przyjeżdżać – dodałam już głośniej łapiąc go za dłoń i
ciągnąc w stronę pałacu.
– Ja też tęskniłem...
– odparł splatając nasze palce – zdecydowanie, a ty musisz choć
trochę odpocząć, masz cienie pod oczami – dodał lekko
zmartwionym tonem.
Przyznałam mu rację i
pocałowałam go delikatnie w policzek.
Spokojnym krokiem dotarliśmy
do pałacu, gdzie przed wejściem czekał na nas mój Cień.
Skrzyczałam go, że nie powinien stać tak na mrozie tylko wejść
do środka i w końcu wkroczyliśmy do ciepłego pałacu. Nasze trzy
płaszcze odesłałam bezpiecznie do mojego skrzydła i pociągnęłam
obu w stronę sali balowej – chichotając lekko pod nosem na widok
miny mojego asystenta... Rzadko można zobaczyć na jego twarzy taką
mieszankę emocji, szczególnie, że chyba nigdy nie widział mnie w
aż tak dobrym humorze, przy nim jestem praktycznie zawsze absolutnie
poważna.
Po dotarciu na miejsce
przywitały nas pomruki „że co tak długo nas nie było” i
dopiero po chwili zauważyli mojego gościa. Zaraz wszyscy zaczęli
do niego podchodzić, żeby się przywitać, uścisnąć rękę albo
w przypadku Cheysy – przytulić. Niby wiedziała młoda Youngówna,
że Artysta Pisarz daje się przytulać na powitanie jedynie w swoje
urodziny, ale i tak nie mogła się powstrzymać, a on nie mógł nic
na to poradzić... można rzec, że dziewczyna trafiła na tzw.
„moment nieuwagi” który każdemu pisarzowi się zdarza. Nawet
mi.
Gdy zrobiło się w końcu
ciszej, zakomenderowałam kto ma się czym zająć.
Cheysy i Raven miały zająć
się łańcuchami, Chase i Sebastian rozplątywaniem lampek, Grell i
Will ustawieniem choinki w taki sposób, żeby stała prosto i
przypadkiem na kogoś nie spadła. Ciel miał zająć się gwiazdką
na czubek (o ironio, najniższej osobie dać coś co musi założyć
w miejsce o wiele dla niej za wysoko położone) będzie musiał się
trochę postarać by sprostać temu zadaniu, a reszta w tym ja i
Artysta Pisarz, bombkami i pierniczkami.
***
Panowało ogólne
zamieszanie, Sebastian i Chase wciąż starali się rozplątać
lampki, a jak wiadomo lampki na choince muszą być pierwsze, więc
wszyscy rozmawiali i śmiali się czekając aż im się uda. W końcu
kryzys został zażegnany z małą pomocą Artysty Pisarza i można
było zabrać się za ubieranie drzewka na poważnie. Raven, Chey i
kruk tej pierwszej – Shadow – zakładali złote, srebrne,
czerwone i niebieskie błyszczące łańcuchy... Ciel kombinował jak
by tu wleźć na samą górę nie prosząc nikogo o pomoc, a reszta
zawieszała bombki, każdy oczywiście na swój własny, niezwykły
sposób. Autorka lewitując przy górnych gałęziach choinki, łapała
rzucane w jej stronę szklane ozdoby i spokojnie je tam zawieszała,
ciesząc się z każdej nie-rozbitej (bo jak wiadomo zawsze kilka
rozbitych się zdarzy, tak łatwo to nie ma). Artysta Pisarz na
zmianę wieszał bombki podawane mu przez Ronalda i te które sam na
poczekaniu tworzył pisząc słowami. Undertaker za to zawieszał
kolejne bombki siedząc na kanapie – spytacie jak to możliwe...
otóż jak wiadomo nasz stary jak świat Shinigami chyba jako jedyny
posługuje się jeszcze kosą, tą właśnie kosą którą teraz
właśnie, używając jej jak kija do krykieta uderza kolejne ozdóbki
(nie wiem jakim cudem ich nie rozbija, ale mu się to udaje) które
lądują całe i zdrowe na kolejnych gałęziach drzewka. Po
zawieszeniu wszystkich bombek, wszyscy (oprócz Ciela, który wciąż
kombinował) wzięli miski pełne cukrowych laseczek, cukierków oraz
pierniczków i zaczęła się kolejna runda... tym razem było
trudniej, w końcu jak przy tylu słodyczach nie zacząć ich od razu
zjadać...
I tak po na oko piętnastu
minutach drzewko było obwieszone w sumie pięcioma kilogramami
słodyczy... a i tak bardzo dużo zostało.
Wszyscy skupili swój wzrok
na nieszczęsnym młodym demonie trzymającym w dłoniach srebrną
gwiazdkę. Ten zaś poprawiwszy cylinder i odłożywszy laskę na
kanapę, poprosił wszystkich o zamknięcie oczu. Zaś gdy pozwolił
je otworzyć, siedział już na czubku choinki z wyższością w
lekkim uśmiechu i błyszczącymi fioletowymi ślepiami, tuż obok
pięknie migoczącej w świetle gwiazdy. Zeskoczył i po wylądowaniu
na ziemi wrócił do poprzedniej chłodnej, arystokratycznej miny i
równie zimnego koloru oczu – błękitu północnego.
***
Po skończeniu owacji dla
Ciela wszyscy się rozeszli, ażeby przebrać się w stroje do
kolacji. W sali balowej pozostali jedynie Artysta Pisarz i
Sebastian. Podyskutowali chwilę i czarnowłosy musiał iść do
kuchni, aby przynieść świąteczne potrawy i zastawić stół.
Jasnowłosy w tym czasie rozglądał się po sali podziwiając kilku
godzinną pracę Raven i Cheysy. Nie pobył długo sam, bowiem lokaj
pojawił się znikąd wraz z wózkiem pełnym aromatycznie
pachnących potraw i śnieżno białą zastawą. Zaproponował pomoc
i już razem, zabrali się za przyszykowanie stołu.
Akurat gdy ostatni sztuciec
znalazł się na swoim miejscu, zaczęli pojawiać się już
odświętnie ubrani domownicy. Chase ubrany w czarny, elegancki,
wiktoriański frak ze złotymi wstawkami- marudził ciągnięty za
rękę przez swoją siostrę w złoto-czarnej sukience do kolan,
zwężanej w pasie i z włosami upiętymi w kok przyozdobiony
czarnymi różyczkami. Raven ubrana w ciemne spodnie, białą
koszulę, bordową kamizelkę i pasującą do spodni marynarkę-
chichotała pod nosem i rozmawiając wesoło z ubranym w krwisty frak
z czarnymi wstawkami- Grellem. Will i Undertaker założyli niemal
identyczne garnitury, tyle że jeden w czarny, a drugi w szary. Knox
przywdział granatowy frak, a Ciel jeden ze swoich odświętnych
błękitno-białych kompletów.
Wszyscy porozsiadali się na
pobliskich kanapach i fotelach i czekali na osobę bez której nic
się zacząć nie może... Po niedługiej chwili do sali wkroczył
Cień w niezwykle eleganckim, jasno szarym fraku i talerzykiem z
opłatkami w dłoniach. Za nim wkroczyła Autorka z podobnie do
Cheysy upiętymi włosami, przyozdobionymi białymi i błękitnymi
różyczkami. Miała na sobie sukienkę sięgającą podłogi w
bardzo jasnym odcieniu szarości przepasaną w talii czarną szarfą,
na nadgarstkach miała błękitne wstążki, a na szyi srebrny
wisiorek z łabędziem.
Po ich wejściu wszyscy
wstali i stanęli niedaleko stołu. Cień rozdał opłatki i wszyscy
złożyli sobie nawzajem życzenia.
Po tym już usiedli do stołu
i zabrali się powoli do jedzenia, ciche rozmowy nie przeszkadzały
siedzącym przy końcu stołu pisarzach na czerpaniu przyjemności z
przebywania obok siebie.
Potrawy jak zawsze były
przepyszne, Sebastian oczywiście ponownie został okrzyknięty
'mistrzem kuchni', nie bardzo go to zainteresowało, bowiem całą
swoją uwagę, ku zirytowaniu Chesa, poświęcał swojej najdroższej
złotookiej.
Siedzieli przy stole przez
prawie godzinę, dopiero gdy półmiski opustoszały, towarzystwo
przeniosło się w pobliże pięknie przyozdobionej choinki i wesoło
trzaskającego kominka. Posiedzieli tam jakiś czas rozmawiając i
śmiejąc się głośno, Cheysy zaintonowała nawet kilka kolend i po
chwili wszyscy śpiewali wesoło, niektórzy niekoniecznie z własnej
woli... ale liczy się efekt.
***
Skończywszy ostatnią
zwrotkę, poczułam dziwne mrowienie w końcówkach palców u rąk.
Spojrzałam na rozmawiającą beztrosko z Artystą Pisarzem, Autorkę.
Odwzajemniła spojrzenie moich złotych oczu i mrugnęła jednym
okiem uśmiechając się szerzej i po czym wróciła do opowiadania
czegoś jasnowłosemu, bawiąc się swoim wisiorkiem. Zerknęłam pod
choinkę i niemal zachłysnęłam się powietrzem na widok ogromnego
stosu prezentów. Kopnęłam siedzącą nieopodal Raven w kostkę u
nogi i wskazałam jej zaobserwowany pod choinkowy fakt.
Ta zerwała się momentalnie
zwracając na siebie uwagę całej reszty i wyjęła z kieszeni dwa
bez przewodowe mikrofony, z czego jeden rzuciła w moim kierunku.
Złapałam go odruchowo sama również wstając. Gdy tylko stanęłyśmy
obie tuż obok choinki i wszystkie jakże wielokolorowe oczęta
zwróciły się ku nam, rozpoczęłyśmy prześwietną galę
prezentową.
– Witam wszystkich
pałacowiczów i nie tylko na corocznej Bożo Narodzeniowej gali
prezentowej, jako, iż widzę, że mamy bardzo, bardzo dużo
prezentów, śmiem twierdzić, że będzie to jedna z największych
gali w historii! – rozpoczęła wesoło Cheysy i Raven również
zabrała głos:
– No właśnie, choć
zapewne gali Oscarowej nie przebijemy, ale jednak. Teraz będziemy po
kolei wybierać po jednym prezencie i rozdawać szczęśliwcom,
widziałam też tam jakieś rózgi więc Chase... strzeż się –
puściła oczko do mrukliwego czarnowłosego i podała pierwszy
prezent Cheysy – No, droga ma przyjaciółko, czyń honory pierwszo-prezentowe.
Stłumiłam śmiech i
przyjrzawszy się kolorowej karteczce, powiedziałam:
– Pierwszy prezent idzie
w ręce... Artysty Pisarza! – wykrzyknęłam i podałam błękitny
pakunek w ręce jasnowłosego.
Prezentów w sumie było
dobre kilkadziesiąt, więc po zakończeniu gali jakże zabawnym
fragmentem kabaretu, każdy miał obok siebie ich spory stos.
Niektórzy, gdy tylko Chey i Raven z powrotem zasiadły wraz z nimi,
od razu zabrali się za rozpakowywanie prezentów. Najczęściej były
to drobne upominki, to książki, to figurka do postawienia na półce,
nowe słuchawki, naszyjnik lub zawieszka. Choć zdarzyły się też
inne prezenty- Cheysy dostała piękny, pierścionek z ametystem i
nową piękną, kruczo czarną suknię w wiktoriańskim stylu ze
złotymi wstawkami (przy rozpakowywaniu których najbardziej
przypatrywali się Sebastian i Chase). Raven dostała nowiutki zestaw
broni do rzucania (stary jak to sama powiedziała „lata świetności
ma już za sobą”) i ku swojemu zdziwieniu, elegancką krwistą
suknię ( – „Te Gwiazdko? Przecież spaceruję po nocach i nigdy
nie pojawiłam się w żadnej sukience więc skąd taki wybór?” na
co ze złośliwym uśmiechem odparł Chase „– Może pomyślała,
że żadnej nie masz więc ci ją ufundowała?” Za co dostał
lekkiego kopniaka w kostkę). Chase dostał gruby tomik technik
taijutsu i katanę w pięknej rzeźbionej w smocze motywy sayi
(niemal od razu dogadał się z Chey w sprawie powrotu do codziennych
treningów). Sebastian dostał coś czego nigdy się nie spodziewał,
że dostanie – a teraz rozanielony głaskał po grzbiecie niezwykle
urodziwego czarnego kota z czerwono-czarną kokardą na szyi. Cheysy
przyglądała się temu z błyszczącymi radośnie oczami i lekkimi
rumieńcami na policzkach. Shinigami bardzo ucieszyli się ze
specjalnie zaprojektowanych i wyprofilowanych strojów do pracy –
dla każdego w jego ulubionym kolorze – i bardzo poręcznych
komunikatorów (jak to William stwierdził „Może dzięki takiej
kontroli, Grell <tu groźne spojrzenie w stronę czerwonowłosego
młodzieńca> w końcu przestanie odstawiać swoje samowolki i
zabierze się poważnie do swojej pracy”). Cień nie mógł oderwać
wzroku od niezwykle eleganckiego nesesera oprawionego w ciemną skórę
z dodatkami z czystego srebra i grawerką z jego imieniem, do
kompletu dostał również srebrny długopis i wieczne pióro w
podobnym stylu. Ale gdy rozpakował ostatni prezent to niemal zemdlał
na miejscu – otrzymał w niepozornym pudełeczku, przewiązane
srebrno-czarną wstążką, kluczyki do własnego samochodu. W końcu
ie wytrzymał i naprawdę zemdlał, pobłażliwie uśmiechnięta
Autorka przez jakiś czas wachlowała go swoim błękitnym, składanym
wachlarzem – jednym z pomniejszych prezentów – aż doszedł do
siebie.
Co do Autorki, dostała
sporo książek, zestaw srebrnej biżuterii i kilka dość sporych
oprawionych w skórę notesów.
Artysta Pisarz zaś zabrał
się za rozpakowywanie swoich prezentów na samym końcu, co jak
wiemy zaowocowało tym, że wszystkie pary oczu przyglądało się mu
niezwykle uważnie.
Dostał w sumie dziesięć
prezentów, każdy opakowany w błękitny papier i przewiązany
biało-srebrną wstążką. Jednym z nich była jasno błękitna
koszula z delikatnym haftem przestawiającym łabędzie i perfumy o
zapachu herbacianych róż, kolejnym okazała się być spora srebrna
puszka w której znajdowały się kilka rodzajów herbat – każda o
smaku różanym, jednak każda z innego rodzaju róż. Następnym
prezentem był zdobiony rapier wraz ze specjalną 'uprzężą' do
noszenia go przy pasie. A żeby rapierowi nie było 'smutno' kolejny
prezent zawierał w sobie katanę w sayi z jasnego drewna, z
błękitnymi zdobieniami. Następne cztery prezenty zawierały w
sobie mangi – a właściwie całe komplety mang (bodajże 'Naruto',
'Kuroshitsuji', 'Shingrki no Kyojin' i 'Death Note'). Przed ostatni
prezent zawierał w sobie notesy formatu A4, w podobnym stylu do tych
co dostała Autorka – te jednak miały srebrne plakietki z
wygrawerowanym napisem „Brudnopis” i miejscem na kolejną liczbę.
Ostatni prezent zawierał w
sobie kieszonkowy zegarek ze srebra. Na klapce miał wygrawerowany
staw z pływającym na nich łabędziach i wodnymi liliami. Wewnątrz
po jej zewnętrznej stronie był napis „Ora et scriba” 'wypisany'
ozdobną czcionką, na cyferblacie zamiast cyferek wskazujących
godzinę znajdowały się podobne do tych na klapce lilie z
błękitnego złota wyglądające jakby delikatnie unosiły się na
wodzie po której od czasu do czasu przepływały równie błękitne
jak lilie, piękne łabędzie, a godzinę wskazywały dwie cieniutkie
czarne strzałeczki...
***
Mój najdroższy Artysta
Pisarz odpakowywał właśnie ostatni z prezentów, reszta została
już bezpiecznie przeniesiona wraz z moimi do zamkniętego w Autorskim
skrzydle, gabinetu. Serce biło mi szybciej, lekko stresowałam się
czy spodoba mu się ten prezent – był w końcu odemnie, siedziałam
nad tworzeniem go dobre kilka tygodni, włamałam się nawet do
'legowiska' Imothepa, żeby zdobyć błękitne złoto... Gdy
rozwiązał kokardę i otworzył pudełko, aż oczy mu się
zaświeciły, a po zajrzeniu do środka na twarzy rozciągnął mu
się szeroki uśmiech i skierował swoje spojrzenie na mnie,
odwzajemniłam go i lekko się zarumieniłam... chyba się
zdradziłam, że to odemnie. Ten za to serdecznie podziękował
'Gwiazdce' za prezenty i po zapięciu zegarka do swojej błękitnej
kamizelki przysiadł się bliżej. Reszta zaś stworzyła niewielkie
grupki i oddaliła się trochę żeby porozmawiać, napić się
herbaty lub kawy, albo w przypadku Cheysy i Sebastiana, usiąść z
nowym pupilem przy kominku i głaszcząc kocie futerko przyglądając
się płomieniom.
Czując delikatny, nieśmiały
dotyk na ręce, zwróciłam swoją uwagę na siedzącego tuż obok
jasnowłosego. Obdarzyłam go uśmiechem i oparłam mu głowę na
ramieniu, splatając nasze palce.
– Dziękuję za ten
zegarek... – usłyszałam cichy szept i poczułam delikatnego
całusa na skroni. Zachichotałam lekko i odparłam równie cicho, że
'nie ma za co'.
– Ale, ale, żeby nie być
nieuprzejmym również coś dla Ciebie mam – dodał po chwili z
leciutkim rumieńcem i wyjął z kieszeni średniej wielkości
pudełeczko.
Spojrzałam na niego z
lekkim zdziwieniem, ale wzięłam je w dłonie i delikatnie zaczęłam
je rozpakowywać. W środku było wyścielone czarnym, jedwabistym
materiałem i znajdowała się w niej piękna błękitno-czarna
filiżanka z najdroższej porcelany, zdobionej w motywy cierni
zmieszanych z wykonanymi z bursztynu różami.
– Ta filiżanka to
unikalny i niepowtarzalny egzemplarz z kolekcji samej domokratorki
Wielkiego Domu. Wykonana w Japonii, przez największego tamtejszego
mistrza w produkcji filiżanek, który całkiem przypadkowo jest
daaaaaalekim kuzynem mojej drogiej babci – powiedział wciąż
szeptem, gdy obracałam ją w dłoniach nie mogąc spuścić z niej
wzroku – Podoba Ci się? – dopytał się po chwili milczenia.
– Jest przepiękna... –
ledwo mogłam wykrztusić z siebie jakiegokolwiek słowa, więc i te
były ledwo słyszalne... – najpiękniejsza filiżanka jaką
widziałam w życiu... – dodałam po chwili z szerokim uśmiechem.
Odłożyłam ją najdelikatniej jak mogłam z powrotem do pudełeczka
i odesłałam ją bezpiecznie do gabinetu. Ucałowałam go w policzek
i szepnęłam mu podziękowania do ucha.
Ten za to ogarnął mnie
ramieniem i po ucałowaniu w czubek głowy zaczęliśmy cichą
dyskusję.
Rozmawialiśmy szeptem przez
jakiś czas, aż przerwał nam Cień, przynosząc na tacy trzy
filiżanki niezwykle aromatycznej herbaty.
Popijaliśmy ją rozmawiając
już głośniej.
W pewnym momencie mój
'młody' asystent zerknął na swój kieszonkowy zegarek i oznajmił
wszystkim, że już niedługo czas się kłaść spać, bowiem do
północy zostało ledwo pół godziny. Niektórzy lekko zaspanym
głosem przyznali mu rację, jednak Chase i Ciel zdecydowanie
oponowali. Zostało więc ustalone, że dwójka oponentów może
sobie siedzieć nawet do rana, ale jak będą niewyspani to żadnego
spania w dzień. I w ten sposób sala powoli opustoszała, a gdy
pozostali w niej jedynie 'oponenci' i dwójka pisarzy, jasnowłosy po
założeniu mi delikatnie jednego z kosmyków za ucho zapytał się
przyciszonym głosem:
– Myślałem, że może
miałabyś ochotę... ekhm... Wybrałabyś się ze mną na pasterkę,
Autorko moja droga? – jego głos był odrobinę niepewny, to takie
urocze.
– Oczywiście, że
chętnie się wybiorę, tylko czy zdążymy? – odparłam swobodnie
z lekkim uśmiechem.
– Śmiem twierdzić, że
akurat ze zdążeniem na czas nie będzie problemów – powiedział
jasnowłosy, wstając i podając mi dłoń, żebym i ja wstała.
– Skoro tak twierdzisz –
uśmiechnęłam się szerzej stając na równych nogach.
Ruszyliśmy powoli w stronę
wyjścia, gdy byliśmy przy drzwiach usłyszeliśmy uśmiechniętego
zadziornie Chesa „Do zobaczenia, pisarskie gołąbeczki”.
Zarumieniłam się lekko,
ale jedno spojrzenie w błękitne oczy Artysty Pisarza i cała złość
na jaszczura mi minęła.
–I nawzajem, 'gołąbeczki'
– zaśmiałam się lekko pokazując czarnowłosemu język.
Nie usłyszeliśmy już jego
zdziwionego 'Że co ty niby sugerujesz?!', bowiem szliśmy już ręka
w rękę po korytarzu. Przy wyjściu zmieniłam swoją suknię, na
srebrną koszulę z czarną kamizelką, wygodne spodnie w tym samym
odcieniu i wygodne skórzane buty z cholewami. Założyłam również
przywołany płaszcz i podałam jasnowłosemu jego własny, ażeby i
on się ubrał.
Wyszliśmy na zewnątrz,
było ciemno, zimno i prószył śnieg. Musiał już padać od
jakiegoś czasu, gdyż chodnik i trawniki pokrywała go
kilkucentymetrowa jego warstwa. Zaobserwowałam lekkie nie zadowolenie
na twarzy mojego towarzysza, spytałam go czemu nie lubi śniegu.
– Przypomina mi białą
kartkę, której nie mogę zapisać... – odparł lekko smutnym
tonem.
– Śmiem twierdzić,
najdroższy, że wręcz przeciwnie – odpowiedziałam składając mu
na policzku delikatnego całusa – zresztą sam zobaczysz –
puściłam jego dłoń i kucnęłam przy nietkniętej połaci śniegu,
zaczęłam pisać na nim palcem dwa niezwykle ważne słowa...
***
„KOCHAM CIĘ”
-głosił wszem i wobec śniegowy
napis. Niemal natychmiast twarz jasnowłosego Artysty Pisarza
rozciągnęła się w rozczulonym uśmiechu. Złapał Autorkę za jej
lodowato zimne dłonie i delikatnie ucałował jej palce.
– Ja
Ciebie też, najsłodsza – szepnął i złożył na jej nosie
słodkiego całusa.
Dwukolorowa
zachichotała lekko i pogładziwszy jedną dłonią policzek
jasnowłosego, złapała go za rękę i pociągnęła w stronę
wyjścia z ogrodu...
Koniec
^^